«

»

ZAKLINANIE LASU

Jesienny wieczór to baśniowa pora.
W niej dzień i noc pospołu się łaszą
do lasu, wyobcowane zaś drzewa po drodze
znużone są bardziej niźli na przedwiośniu.
Tylko dąb z roztargnienia w krąg liście
rozrzuca, a wyniosła brzoza zmiata kurz
z powietrza pod gromadę sosen;
te wpinają szpilki z przesadną tkliwością
w rdzewiejący kark słońca.
Monarszym orszakiem olchy kroczą wprost
w niebo, grząski świat mokradeł.

Gdzie rubieże lasu splatają się w echo
jak w warkocz wilgotny tren wron,
chwalba życia w ascezie czarno-białym wierszem
skrzeczana przez sroki bezgrzeszne,
huczne bisy puchaczy,
tam przy drodze w czeremsze
czai się wczesny bies.
Sam nie jest.
W bliskim sąsiedztwie cupnął szwarccharakter
wąsaty, na poły zdziczały jakiś syty pies strachu
wyszczekuje żarliwie obelgi,
kuśtyka baba jaga, w szponach rąk nosi
jadło, ostatnie muchomory z obwisłym kołnierzem.
Już późno. Jej dom czeka w chaszczach ? chata
kryta gontem ze spróchniałych kości.

Jeśli luna ostrogą zahaczy
o koronę lasu i spadnie nań srebrnym pazurem,
ten wygląda jak twierdza.
Naówczas cichaczem w jednym rytmie stąpam
po murach, bastionach,
aż przejdę w niepewny brzask dnia.

Dziś zmierzcha w dość chętnej kompanii
księżyca. Las zbroję nakłada.
Wóz drabiniasty do twierdzy się turla;
zgrzytną raz po raz o kamień kopyta.
Po drodze mijamy muchomory i chatę,
kota w czerni czeremchy. Jest dystyngowany.

Me dyskretne przybycie prędko wznieci pożar.
Zaklęty w żagiewkę
omalże do świtu będę twierdzy strażować,
rozświetlać twarz drzew posrebrzaną lękiem.

Dodaj komentarz