Proza

ALIORENA OKIENNA

Po wsi wypada kroczyć skromnie. Sobie. Nie rozpychając się wzrokiem na wszystkie strony. Nos trzymając w gazecie. Jeśli chodzi o mnie, bywało, że zerknęło się tu i ówdzie, lecz jak dotychczas szczęśliwie bez poważniejszych konsekwencji. Dzisiaj, niestety, stało się inaczej.

Przeglądam dla porządku kalendarze i gazety, chociaż od początku oczywistym jest dla mnie, że nie ustanowiono ani nie przywrócono żadnego święta państwowego, które należało uczcić w ten akurat dzień zimowy. Również w roku liturgicznym dzisiejsza data nie wyróżnia się niczym podniosłym; tłusty zaś czwartek to nie powód, żeby wywieszać flagi, w oknach ujawniać symbole, odkurzać klęczniki ni ustawiać piedestał pod spiżową postać któregoś z pary krajowych pulchnych sokołów. Poza tym chyba dziś jest wtorek, a nie czwartek.

Piedestał… Chciałem użyć słowa cokół, lecz ten, tworząc asonans z „sokołów” mógłby u czytelnika wzbudzić podejrzenie, iż na mej wiejskiej drodze i wokół (sic!) niej obchodzony jest Dzień Natchnionego Poety. Bronię poglądu, iż w roku przystępnym należy unikać przypadkowych wygibasów frazy. Ale dosyć! Z nerwów i wieloznacznej pozycji, którą dane mi było przed niedawną chwilą osiągnąć, przestaję się rozumieć. Powinienem skupić uwagę na nodze, niechaj więc pozostanie piedestał.

Wzmianka o fladze czy nodze, przede wszystkim nodze, to nie pomyłka, chociaż właściwiej byłoby użyć liczby mnogiej. Wprawdzie, jeśli mowa o kwestiach formalnych, powinienem zacząć od przynajmniej pobieżnej definicji nogi, jej opisu, naszkicowania istoty, lecz jaką ona jest, każdy mniej więcej wie, bo widzi; w każdym razie pod względem podatności na obserwację nie różni się ona zbytnio od konia. Ale czy ktoś zdrowy kiedykolwiek widział konia wystawionego za okno? Zwisającego z niego niczym flaga na pokaz? Alabo na sprzedaż? Jak takiemu w zęby, oczy rzeczowo spoglądać? Na upartego może w kopyta się uda…

Wierzcie mi, kroczyłem po wsi jak zwykle – prosto, godnie, cokolwiek gapowato. Lutowe słońce sytuowało się na wprost mnie, zapraszało do igrzysk podniebnych, mamiło, ślepiło. Biel gazety dręczyła, druk stał się niecierpliwym mrowiskiem, zatem patrzyłem na boki chyłkiem, mimochodem. Skręciłem z głównej ulicy. Szedłem uliczką cichą, spokojną. Zdawałoby się, że nic nie jest w stanie na niej mnie zaskoczyć, gdy wtem w jednym z okien dostrzegłem zwieszoną nogę. Od kolana w dół. No tak, w dół. Stopa kształtna (rzekłbym nawet – rzeźbiona dokładnie) zwrócona była paluchem w prawo. Jeśli wiedzę posiadałem rzetelną, dom ten zamieszkuje samotnie mechanik precyzyjny o całkiem wyrazistych przekonaniach tradycjonalistycznych, przeto z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, iż to jego komentuję kończynę. W każdym razie widok nogi za oknem o poranku zwyczajnie mroźnym nie był zwyczajny. Brnąłem kiepsko odśnieżonym chodnikiem zadziwiony.

Kolejny dom! Nie do wiary! Istna aliorena! Na piętrze okno uchylone, z niego noga sterczy, najprawdziwsza noga, jakkolwiek o zdeformowanym przez lata używania łydkowym balasku. Pod kątem lekkim do pionu, ze stopą też w prawo kierowaną.

Och!

Och!

Wszędzie, gdzie wzrok sięgał okien, nogi, nogi wywieszone były! U magistra Bęckiego. U ortpopedy. Nawet u pana smutnego, który bał się przeziębień i miał zawsze okna szczelnie zamknięte, w czarnych zasłonach całe. I u roztargnionego scjentysty! Biedak zapomniał zdjąć skarpetkę niebieską; w błękicie widać dziurę na pięcie (niedopieszczona materialnie jest nauka nasza – luminarze przędą skromniutko, o wyrobniku zwykłym nie wspominając)…

Jeszcze jedna noga, na rogu mej ulicy. To znaczy w domu narożnym. W oknie. Z okna… przykro konstatować – tam chyba dopiero rychtuje się kąpiel.

Rozumiem – zegarmistrz, obserwator słońca… lecz żeby pozostali te stopy tak w prawo i w prawo? Jak na sznurku? Może musztrę przez okno pan wójt nam ogłosił? Ostatnio przemęczony. To prawda, przesadził z inwestycyjnym rozmachem. Jednak nie słyszałem, żeby umyślił sobie nas wszystkich ujednolicić, niejako sformować w kamaszu pojedynczym, mało wygodnym i niemiłościwym! Nikt zaś prócz wójta, nawet sołtys, władzy nad wsią nie dzierży, to pewne.

N

o noga

g noga n nog

a noga noga o a

noga noga noga g

nogi nogi nogi a…

Nogi…

W kuchni zostawiłem zakupioną żywność, gazety w jadalni. Poczłapałem na piętro. Rozebrałem się. Otworzyłem okno. Wystawiłem nogę. Ech! Żadnych, zgoła żadnych we mnie zdolności mimikry! Wszystko po swojemu! Zawsze! Stopę wykręciłem w lewo…

Już po kilku minutach jęła mnie brać złość, ogarniała po prostu wściekłość. Zima jest, mróz, luty w pełni, a ja wyziębiam dom tylko po to, żeby nie uchybić bzdurnym obyczajom!

Wtedy, przed paroma laty, była wiosna, od biedy można zrozumieć, ale teraz? Gdy śnieżyce?…

Co to w ogóle za pomysły! Ciekaw jestem, czy w dole globusa, gdzie Konstancin, Zalesie, też nogi z okien zwisają…

W dodatku nie mam czasu. Inaczej planowałem dzień…

Ależ ziąb! Poruszyłem stopą. Troszeczkę tylko, żeby nikt nie dostrzegł.

Długo nie wytrzymam!…

Rety, wkrótce stracę czucie w kończynie!

– Ej tam! Na piętrze! – dobiegły mnie z ulicy krótkie, kategoryczne słowa.

– Słucham? – nadludzkim wysiłkiem wsparłszy się na rękach, zdołałem ociupinkę wychylić głowę przez okno.

Na ulicy stał osobnik w czapce z pomponem, który przy każdym geście podrygiwał niewątpliwie służbowo.

– Proszę schować nogę!

– A dlaczegóż to?

– Pan nie ma papieru.

– Co takiego?

– Na wystawę niezbędna decyzja. Mocowanie z urzędu.

– Jaka decyzja? Pierwsze słyszę…

– Chyba mówię wyraźnie. Pan działa bez upoważnień. Proszę niezwłocznie schować nogę.

– Jakże to? Schować?

– Właśnie.

– Tak zwyczajnie schować? – nie posiadałem się ze zdumienia.

– Bez dyskusji proszę! Pan się deklasuje. Ośmiesza. Obnaża siebie i gminę. Wstyd!

– A nie mówiłam? Nie mówiłam? – łkała paniusia jakaś. – To taki typ właśnie.

– Wystarczy popatrzyć, jak idzie ulicą… noga za nogą. Łazęga!

– Skandal!

– Skandal! – bas wtórował nieznany.

– I to kiedy! W Dzień Natchnionego Poety! – dodał ktoś oburzony…