«

»

Z PRZEDŚWIATÓW: DROGA – RAJ

DROGA

Droga jak droga. I wczoraj. I dzisiaj. Zda się nie mieć końca.

Wreszcie karczma, u schyłku dnia przycupnięta do przydrożnego traktu. My w izbie ? zdrożeni, przygarnięci, przycupnięci jak należy.

– Ech, chudy ten kogut!

– Gnat! Za to wino przednie. Tęgie!

– Juści, wyborne! Wyśmienite!… Lecz cóż to, bracie?! Hola, hola, ejże, patrz na tamtych jegomościów!

– Tłoczno jest. Cienia dużo. Gdzie?

– Przy ławie pod oknem, gdzie karczemna dziewka gąsiorem służy. Jeden z gębą nalaną, czerwoną jak burak. Za dziewką wodzi spojrzeniem rybim, iście obleśnym. Trzeba go mijać z daleka, tylko tyle wiem. Ten drugi zaś, bracie, ten blady, chudy jak szczapa, w przykusej kapocie, to ho, ho! Rzezimieszek nie lada! Po obejściu krążył, do stajni zaglądał… licho wie, czego szukał! A teraz? Ha, ledwo szelma się przysiadł, już radzą nad czymś sekretnie!

– Wielkie nieba! Do stajni zaglądał, powiadasz? Koniokrad! Niechybnie koniokrad!

– Ano, do stajni! Lepiej mu w oczy nie wchodzić, bo może…

– W grzywę się wkręcić, he, he, he! I bądź tu koniem! Marny los, he, he, he!

– Ej, ej, wolnego! Durnia ze mnie robisz?

– Hm…

– Waż słowa! Możesz się przeliczyć!

– Ech, kompanie! Ech, niebożę! Ględzisz! Ględzisz. Farmazony jakieś pleciesz… Wiesz, co powiem? Wina dolej! Lepiej zrobisz, he, he!

– Kpisz, boś kiep! On szafy, psiajucha, nosi! Rozumiesz?! Szafy!… Patrz, jakie ma świńskie oczka ? ot, dwie szpilki! A jak nimi kłuje wszystkich znad stołu, niecnie, obelżywie!

– Szafy nosi?

– Sza! Sza, na Boga!… Nosi, wozi… Różnie bywa. Nie on jeden!

– Jakie szafy? Gdańskie?

– Hm… tego nie wiem, pewnie i gdańskie. Takie zwykłe… domowe… Ale wycia z nich dochodzą okrutne. O, jak teraz! Słyszysz? Nie? Ejże, przecież musisz słyszeć! Aż się konie w stajni płoszą…

– Przewiało mi ucho. Gwar za duży. Nie słyszę! Lecz coś mi się widzi, że ci ten jegomość na wątrobie zalega, w wątpiach piszczy. Czemu?

– Frant ma kieszenie złotem wypchane, aż tu brzęczy; wszak pieniądz jeść woła… Jemu nigdy dosyć. Jego nigdy dość!…

– No, wreszcie ciekawiej prawisz! Mów, co wiesz! Rad posłucham.

– Dobrze, powiem!… Jednakowoż szelma pilnie uszkiem strzyże, szafuje wyroki skrycie, więc głos przyjdzie ściszyć. Wgryzając się w udko, opowiem ci, ile zdążę… co zdołam… Oho! Miarkuję, że wino… zanadto topiłem w winie ptasignata. Już czujność mą usypia… poza tym goni, wciąż goni mnie czas.

***

…Droga jak droga. Tu dół, a tam dołek.

Wędrowałem dniami i nocami.

Niejednej zbrodni u brodu przyświadczyć mogę, snadź wiesz, żem nie święty. Uchodziłem właśnie lekko poturbowany z kolejnej zasadzki, zadawszy wrogom klęskę, gdy u rozstajów zmyliłem gościńce. Cóż, w bitwie nie tylko potraciłem kufry pełne wszelakich dóbr, kosztowności moc, lecz i busola wierna, po pradziadku, jęła szwankować od wstrząsów.

Busola, przyrząd podczas tułaczki, pielgrzymki czy włóczęgi wręcz niezastąpiony, na manowce nie zwiedzie, jak pies ślepca przez pustkowia przeprowadzi bezpiecznie. Umocowana na pasie szczerozłotym łańcuszkiem blaskiem doda swemu panu chwały. Im szczerszy, im dłuższy łańcuszek, tym zacności więcej. Tym sprawniej można, znienacka oślepiwszy kruszcem, pojmać dążącego do celu wędrowca, niby to tłumacząc zbłąkanemu kierunki.

Wieloma łańcuszkami da się dokonać wielu ujęć. Kohorty zniewolonych, pobrzękujących skrzącymi w słońcu pętami, to obraz dostatku, świadectwo godności, przestroga i wzór wart naśladowania. Dlatego niemal każdy z prowadzonych sam wielu wodzi, a drogą suną zastępy niezliczone. Szeleszczą złotym deszczem, krok po kroku, wiorsta za wiorstą, bez końca.

Gdzieniegdzie, co trzeba koniecznie podkreślić, pomykają i wolni ? wolniej, bo rakiem. W mieścinach żyjących z goszczenia podróżnych, opustoszałych, gdyż ich mieszkańcy też udali się w drogę, życiem tętni jedynie w dni targowe. Wtedy to do lichych bud i suto zdobionych straganów ustawiają się długie kolejki chcących nabyć busole, oczywiście z łańcuszkami jak najdłuższymi, lecz wedle stanu sakwy i, u majętniejszych, podług panującej aktualnie mody.

Po hałaśliwych, a bywa, że i krwawych tar?gach, busolę pan przytwierdzi do pasa, biedak schowa za pazuchę, niewiasta zaś lub pacholę uniesie w garści przyciśniętej do serca. Większe przyrządy (to nie znaczy, że lepsze; wręcz przeciwnie ? na ogół mniej dokładne), można zoczyć na grzbietach podróżnych. Czasem, u chłopstwa, busola jest uwiązana nawet do dyszla, acz zaopatrzony w końskie okulary wół niewiele ma z niej pożytku. Zdarza się również, chociaż niezmiernie rzadko, że busole nie znające się na żartach, ambitne i niecierpliwe, ruszają samopas z duchem czasu, nie czekając na gnuśnych właścicieli. Niezapomniany to widok ? wędrujące lśnienie, złocenie, łańcuszenie; niezapomniana muzyka ? skoczne zgrzytanie, brzęczenie, szastanie…

Ech! Rozgadałem się o busolach, a czas mi kończyć opowieść o tej drodze, ostatniej… jeśli zdołam, oczywiście, bom srodze utrudzony; dopierom co zszedł z gościńca…

Patrz, patrz! Ten frant, co szafy wozi, wciąż szafuje… O, jakim zerka wilkiem!… O, jaką szpilką świdruje nas, wsysa i wciąga!

***

…Droga jak droga. Za pagórkiem górka. To powozem, to na nogach mijałem pejzaże. Te dobrze i te źle znane. Wypatrywałem ścieżynek między skalnymi wykrotami, duktów przez bory, a w stepie traktu. Pokonywałem brody i głębokie wody, chaszcze i bagna. Czas naglił. Końca drogi nie było. Stawałem tylko na skąpe posiłki.
Wspominałem już ? szwankowała busola. Wodziła dnie całe na szczyty niebotyczne a nieprzyjazne, rzucała w przepaści i nurzała w paskudnych błotach, pełnych gnijących szczątków. Utrudzone konie ledwie ciągnęły resztki dobytku. Już myślałem, być może bliski celu jak nigdy dotąd, że poddam się, zrezygnuję, powrócę na swe miejsce, ale gdy obok przemknęła karoca wielmoży, gdy szpetny chudo?pachołek dogonił mnie i wyprzedził chyżo, gdy i żaby przydrożne, szydząc, jęły na mnie kumkać, wziąłem się w garść.

Zarządziłem krótkie popasanie. Odrzuciłem precz busolę i żaby. Ruszyliśmy rączo, bo w konie wstąpił nowy duch i zelżał upał.

Zmierzchało. Ujechaliśmy wiorst mało wiele, gdy nastała noc czarna, choć oko wykol. Aby znów gościńca nie zgubić, trzeba było zwolnić. Wtem woźnica dostrzegł piechura taszczącego szafę. Konie całkiem wstrzymał. Litościwie przygarnął wędrowca. Tego, co teraz tam… co każde słowo chciwie łowi…

Karci dziewkę…

Głos bury, tępy, jakby kamieniem o pień trzeć…

Wiedz, bracie, że szpilki, że ramiona pajęcze ma! Ho, ho, zachłanne!

Wiedz, że podniósł się! Rękawem kapoty wąsy otarł z jadła i wina.

Właśnie zdąża w naszą stronę. W dłoniach…

Ach! W dłoniach trzyma…

Ach! Ach! Ach!!!

…W kompanii raźniej, a do Miasta blisko…

Brzęczymy w rytm kroków. Gęsiego. Na jednym postronku.

Droga jak droga. I wczoraj. I dzisiaj.


RAJ

Już na wstępie odrzuć busolę!

Jeśli szczęście będzie ci sprzyjać i wolny opuścisz równiny, jeśli ruszysz królewskim traktem w stronę gór, otworzy się przed tobą, ukaże w całej krasie raj.

Proszę, przystań teraz! Odetchnij głęboko i rozpręż się! Otwórz oczy! Po tych gimnastycznych ćwiczeniach wnet uchwycisz szmer zielono-złotej muchy, sfrustrowanej bogactwem woni i aromatem bogactwa. Motyle z familii bezszelestnych barwią skrzydłami stokrotki, pasikonik buja w koniczynie, a stonoga bezinteresownie stąpa na paluszkach, traw gęstych nie unikając. Poniekąd, żeby omówić czy choćby tylko wyliczyć wszelkie barwienia, bujania i szmery, należałoby posiadać rzetelne wykształcenie biologa, ogładę łagodnego gaduły oraz charakter rachmistrza.

Tu bywają deszcze ulewy, deszcze mżawki i deszcze niedeszcze. Skwary zamieniające bosy świat w kamień i złoto. Tu śniegi, ale tylko zimą.

Gdzie kwitnie jęczmień, proso i pszenżyto, gdzie żółci się z zazdrości o chaber rzepak, gdzie maki beztrosko spływają czerwienią, perz zaś udaje nieobecność i skrycie drąży glebę, zniewalając kreta przy pomocy kłączy, tam kroczy drogą koń ? rumak bez skazy. Cieszy się nakazanym przez człowieka końskim zdrowiem. Wlecze swe sierściowe, gzowe piętno i cudzy dobytek. Spływa zwierzęcy pot. Aż skwierczy. Pachnie mozół. Oto koński los!

Docenić też trzeba powszedni trud mrówki. Owad akurat umyka spod spadającego nań z jasnego nieba wyciągniętego ogromnego kopyta, lecz nie o zagrożeniach duma ani o ucieczce. W poprzek oślepiającej słonecznymi refleksami drogi, nie czekając na korzystniejsze do przejścia światło, taszczy źdźbło mietlicy. Skrupulatnie wypełnia swe powinności, mimo pewnego roztargnienia.

Skraj wioski. Wśród ptasiego szczebiotu u płotu babina wcale nie miło wypomina mężowi brak dbałości o drób i wgląd w butelkę. Małżonek demonstracyjnie kuli uszy po sobie, ale po cichu strzyże nimi tęsknie, spodziewając się nawoływań kuma. Ukradkiem zerka z sympatią na kłonicę stojącą obok wideł pod szopą.

Kobieta wciąż nudzi. Zawodzi, zrzędzi, gdacze. Niedzisiejsza jakaś ? demony w człowieku budzi; kaca powoduje.

Turkot. Przejeżdża traktorzysta w bereciku o barwie dziś ochronnej, onegdaj szaroburej. Obywatela tego cechuje nieuwaga. Przed chwilą niepotrzebnie babinie poturbował kurę. Śni o hulajnodze nabytej okazyjnie we wtorek na jarmarku, więc wymagającej konserwacji. Traktorzysta przesmaruje mechanizm, dorobi i kółka, i trzymadło, ale nie dziś jeszcze, a w najbliższy dzień ustawowo wolny od turkotu i kur ? w godzinach poobiednich, po drzemce, gdy tylko nałoży ulubiony berecik.

Chlewik kwiczy. Tam coś się dzieje. Opodal na ławeczce siedzi maszynista kolei państwowych, aktualnie korzystający z dobrodziejstwa renty. Nie wyspał się tej nocy ? wpierw pędził bimber na gumnie, potem gawędził przy kieliszku z Dżochem. Wspominali młodość pełną chwały i sławy, nie znającą podagry ni marskości szarych tkanek.

Maszynista ma wąsy niechlujne. Spomiędzy nich sterczy fajka. Z cybucha bucha dym coraz to gęstszy.

…Ociąga się. Wstaje. Powoli rusza z miejsca. Nabiera prędkości. Zapędza wieprzka z gumna do chlewika. Przystaje. Rusza. Zbliża się do wozaka , który zaopatruje wieś w węgiel na zimę. Zapędza go do roboty.

Wieża parafialnej świątynki jest niewidoczna zza drzew. Ksiądz proboszcz akurat prostuje wyboiste drogi i pośmieciuszką porosłe ścieżyny wiernych. W dobroci swej rzuca liczne gromy, rozgrzeszeń zaś skąpi, albowiem popyt na nie od lat przewyższa podaż. Kapłan wiele wie. Ponieważ pasterzowi przeszkadzać nie wolno, przeto czas ruszyć przed siebie, gdzie obszerny cień buka.

Zza węgła obrośniętej bluszczem chałupy, zza malw strojnych wyłania się niewiasta w kwiecie wieku i o rozłożystych biodrach. Skulona dźwiga wiadra wypełnione zasobną w mikroelementy świeżą wodą. Sapie. Dyszy.

Wypoczęty i niezbyt świeży jest natomiast element w gumiakach, tkwiący na skrzyżowaniu dróg, spragniony, wyczekujący znajomka, któremu czyniony jest akuratnie jeden po drugim małżeński paternoster ? nieskuteczne, bo ni śmieszne, ni żałosne. Element posiada braki w uzębieniu, dlatego wie swoje. Stanowi miejscową konieczność. Tkwi tu od niepamiętnych czasów, w drogę swojakowi nie wchodząc , obcemu nią wędrować nie broniąc .

W pobliżu, pod kamiennym murkiem, leży w cieniu bańka też wyczekująco tkwiąca. Zawiera płyn dobry na wszystko. Przy bańce klęczy zbieracz. Zrywa dorodny kwiat mlecza ? wyborny surowiec na wino, kisiel albo kiszonkę ? lecz nie pogardzi i kłączem.

A dalej już tylko grochowisko, baby gmerające w kapuście, na horyzoncie chłop zgięty pod worem podwędzonych śliwek.

Lasek. Górka. Łąka. Pole.

Źle!

Jeszcze raz!

Pole. Łąka. Górka. Las.

Przez las przepływa rzeczką woda.

Rzeki! Ich źródła biją ponoć w sercu gór, ale z górą (niemal każdą górą) jak z rzeką (niemal każdą rzeką) ? nigdy nic nie wiadomo.

Koryto rzeczki wyściełają kamienie. Mają omszałą pamięć; obojętnie jak głęboko nie sięgałyby myślą w przeszłość ? mokną. Śpią. Udają ryby. Ryby udają kamienie. Udają, że śpią.

Nad wodą wędkarz o nabrzmiałym obliczu, rybim, czerwonym. Grubas ma robaki, wędkę i wiaderko. Siedzi na kamieniu. Śpi snem kamiennym. Czaple człapią w wodzie.

Na przybrzeżnej łące podstarzały bocian zalotnie kumka do żabiąt.

Tuż przy lesie wioseczka. Na jej skraju są studnie, chyba trzy, a wszystkie głębokie.

Za wioseczką ? znów las.

W jego zaroślach żyją leśne ludy i czają się strachy ? to królestwo cienia! Bywają tu wygnańcy z Miasta, czasem ludzie szukający tylko zapomnienia. Albo grzybów.

Właśnie! Pod drzewami grzybów a grzybów. Boczą się na siebie boczniaki, chociaż podobno grzyb grzybowi miąższu nie wygrzebie, kapelusza nie uszkodzi. Pod boczniakiem przycupnął podgrzybek. W trawie pyszni się, wdzięczy szatańsko borowik!
W buczynie porusza się salamandra ? to statecznie, to tanecznym krokiem.

? Nuże, słabeusze! Hyc, hyc, pasigłupki! ? chichocze na widok zmęczonych pasikoników.

? Raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… nad rzeczkę… za krzaczek!… ? pasikoniki przyśpiewują jej chóralnie, przytupują w rytm żwawego walca, nie żałując kopytek małych niczym ziarna maku. Później odskakują daleko. Okazuje się, że wcale nie są w ciemię bite.

Urażona salamandra zdobywa się jedynie na lekceważące machnięcie walcowatym ogonem.

Za lasem ? pole.

Stąd widać miasto jak na dłoni. Jest o rzut kamieniem.

W prastarym grodzie rozgardiasz i pośpiech, porządek i bezruch, dostojność i głupstwo, jak gdzie. Ratusz, park i tramwaj. I niejedno jeszcze zjawisko. Niejeden kot, niejeden pies, przy śmietniku niejedna kość. Słaby wiatr jakby od śmietnika. Świst jakby od kamienia.

Strzeliste wieże zwierzają się chętnie z pokrytych śniedzią kłopotów. Ulicami truchtają zapobiegliwi posiadacze rzadkich talentów. Gołębie dziobią łaskawy chleb. Psy obszczekują chlebodawców, przypochlebiają się obcym. Obcego zaczepia przyczajony frant. Szafę chciałby sprzedać. Szuka guza. Inni szukają miejsca na miejscu, bo miejscowi i znad brzegów rzeki. Zapewne znajdą, albowiem w mieście chyba tylko ogrodu na ogarnięcie myśli osobnej nie sposób uświadczyć.

Tu jest raj!

Ponieważ w raju nie wypada nadużywać gościny, co bardziej przewidujący wolą zawrócić, cofnąć czas. I ty tak uczyń, póki możesz!

…Miasto, pole, rzeczka, górka, rzeczka, kamień, las, babochłop, bańka-wstańka, woda, biel-nie-czerń, Dżoch, kura, kac, kłonica, płot, kopyto, pot, czerwień i żółć. Jeszcze motyl. Mucha.

 

Dodaj komentarz