«

»

GÓRA

Było tak. Pojechałem odwiedzić znajomka, pewnego Kazimierza. Obiecałem mu to przed kilkoma laty, a ponieważ wciąż ponawiał zaproszenie, nie wypadało dłużej się wymawiać. Podróż była nadspodziewanie żmudna, męcząca ? z powodu remontu głównej arterii niemal na całej trasie musiałem korzystać z objazdu krętymi, wyboistymi drogami, miejscami gruntowymi. Nie żałowałem jednak, gdyż przejeżdżałem przez krainę piękną jak z obrazka, nastrojową. Na równinie bezmiernej, gdzie nie spojrzeć, mijałem wioseczki wciąż z innej epoki, pola gęsto cięte miedzami, kapliczki rozstajne, stawki porastające tatarakiem, strugi leniwe i kręte rzeczułki. Jawiły się w mgiełkach zagajniki i lasy rozmaite jedne po drugich: brzeziny, dąbrowy, sośniaki. Ruszywszy o świcie, na miejsce dotarłem o zmierzchu.

Zgodnie z ustaleniami rozgościłem się u ciotki Kazimierza, w pokoju z werandą, przestronnym, lecz ciemnym. Znajomka nie zastałem. Pilnie wyjechał z misją do sąsiedniej wsi jako biegły w fachu weterynarz. Zażywna gospodyni zaproponowała, by nie czekać z kolacją. Głód cisnął mnie mocno, więc z wdzięcznością przyjąłem zaproszenie do stołu. Miejscowy chleb, tutejsze masło. Wiejska kiełbasa, swojska szynka, domowa konfitura z dzikiej róży. Wybornej szarlotce towarzyszył kieliszek śliwówki własnej roboty.

– Oj, będzie rad siostrzeniec, będzie rad! Ucieszy się bardzo. Lubi gości, ja zresztą też. Mało kto tu bywa, rzadko kiedy. A szkoda. Można sił nabrać, wypocząć godnie. Jest gdzie chodzić. Ryby pan łowi? Wędki są tam, w kącie.

– Bardzo rzadko, proszę pani… lecz Kazik mówił, że las w pobliżu, tuż za opłotkami. Są grzyby w tym roku?

– Deszcze padały obfite, ciepłe, to i grzybów pewnie w bród.

– Świetnie! Będę mógł prosić o budzik?

– Pan młody, z miasta, przemęczony. Niech śpi śni, ile wlezie! Dla miejscowych żniwa, po lesie nikt nie ma czasu chodzić. Kazika zapewne wciąż jeszcze rankiem nie będzie. Często wraca dopiero w południe, taka praca. Najpierw radziłabym więc nad rzeką się poopalać lub na górę pójść. A do lasu z Kazikiem, po obiedzie. Z nim się pan nie zgubi.

– Górę? Przecież tu płasko.

– Płasko, nie płasko ? jak komu pasuje. A góra jest. O, nawet spora! Nie każdy jej da radę.

– Gdzie? ? odsunąłem firanki, wyjrzałem przez okno. Na zewnątrz panował mrok. ? Pani chyba żartuje?

– Teraz pan nie zobaczy ? zaśmiała się. ? Zresztą okno nie na tę stronę wychodzi. Góra jest za rzeką i lasem. Z drugiej strony.

– Jak to? Przecież jechałem do państwa tamtędy, wzdłuż Sanu i Płaśni. Musiałbym zauważyć, jeszcze widno było. Zresztą w tej części kraju żadnych gór nie było i nie ma. Tylko piaski polodowcowe. Pagórek jest wydarzeniem. A wzgórze cudem natury. Jak krzeszowskie. Tutejsze łyse góry zaś, te od czortów i wiedźm, na rozdrożach, bywają najczęściej zwykłymi dołkami.

– Jest pan w błędzie. Krzeszowskie wzgórza ciągną się właśnie od naszej góry.

– Jaką ma nazwę ta góra? Na mapie jej ani śladu.

– Bo takie mapy teraz ? liche, bałamutne. Na starszych była.

– Jak się nazywa?

– Jak to: jak? Zwyczajnie. Po prostu góra. Wystarczy. Nie musi być Łysa Góra. Każdy wie, o co chodzi. Każdy gospodarz, każdy parobek.

– Parobek? Skąd pani teraz parobków weźmie?

– Zdarzają się. Przetrwali, chwalić Boga.

– Hm, góra, góra… ile ta góra ma metrów?

– Och, panie Marcinie, wysoka jest. Nie rozległa, a wysmukła. Ze stromizną. Trzeba uważać, o upadek nie trudno. A co do metrów, Kazik powinien wiedzieć dokładnie, bo się tym interesował, kiedyś obmierzał.

– Ciekawe. Nic mi nie mówił.

– W mieście z niego milczek. Ale nawet tutaj nasze gaduły o górze prawią niechętnie, żeby sobie biedy jakiej nie napytać.

– Biedy?

– A tak! Biedy. Nieszczęścia. Ale, ale! Talerzyk pusty? co to znaczy? Bardzo proszę… szarlotki proszę dołożyć, nie odmawiać sobie. Specjalnie piekłam na pański przyjazd. Z naszego sadu antonówki. Wczesna odmiana.

– Wspomniała pani o…

– Ja tam niewiele wiem. O dziewiątej zajrzy Bełdaj, jego pan wypyta.

– Aha. Wypytam. Czuję, że grzyby rzeczywiście poczekają.

– I bardzo dobrze! Jeśli już są, to nigdzie nie pójdą, a pan się wyśpi. Bełdaj ciekawy chłop. Przekona się pan. Nie pożałuje… Przewodnik górski.

– Przewodnik, ha, ha! Górski, ha, ha, ha! Skąd się tu wziął?

– Nie ma powodu do śmiechu. Jest góra, to i przewodnik potrzebny.

– Przecież przewodnictwo funkcjonuje tylko w niebezpiecznych górach. Gdy ścieżki są przepaściste, trudne do określenia, mylące albo gdy od turystów wymaga się nadzwyczajnych umiejętności wspinaczkowych. Lub gdy przepisy tego nakazują z innych względów. Ale tu?

– Taka właśnie nasza góra. Pan ją ujrzy, to pojmie. Jakieś szczególne zarządzenie też chyba było w tej sprawie. Słyszałam o nim, ale dawno temu. Dziś nie pamiętam. Wiem tylko, że przewodnik może być jeden, przypisany do tej akurat góry. To funkcja nietypowa, na wyłączność. Jakby dziedziczna. Zobowiązuje do dbałości o właściwy wizerunek góry i obrony jej czci.

– Niesłychane! On serio po tej górze oprowadza? Kogo? Pani sama mówiła, że tu nikt nie zagląda.

– Pan zajrzał.

– Bo mnie Kazik zaprosił.

– Pan nie jest jego jedynym znajomym. Wielu zaprasza. Przyjeżdżają, aczkolwiek zbyt rzadko, zgadza się. I nie wracają. Cóż, poza górą nie ma w okolicy nadzwyczajnych atrakcji. Dlatego Bełdaj narzeka na bezczynność, niby że starzeje się przez nią szybciej. Dlatego też Kazik wciąż weterynarią dorabia, miast żyć wyłącznie z obsługi gości.

– Ile ma lat ów pan Bełdaj?

– Zliczyłby kto! Podlotkiem byłam, a on już jako przewodnik tu robił.

– Jak mu na imię?

– Hm, zaskoczył mnie pan. Zawsze był Bełdajem. Zwyczajnie Po prostu.

– Mam z Kazikiem wielu wspólnych znajomych, ale żaden o górze tutaj nie wspominał. Inna sprawa, że ich teraz w ogóle nie spotykam. Pewnie się porozjeżdżali po świecie. Spragnieni innych gór, równie wysokich, he, he.

– Pewnie tak. Nie wiem… Ech, późno już! Pan zmęczony. Czas spać. Kazik, myślę, dziś już nie wróci. Posprzątam ze stołu i też się położę. Śniadanie będzie czekać w kuchni od ósmej. Psy pana obudzą na czas. Zawsze szczekają na konie… Na furgon, co mleko odwozi. O ósmej właśnie.

– Dziękuję pani za wszystko. Dobranoc. Do zobaczenia jutro.

– Dobranoc. Ciekawych snów życzę panu.

*

Psy się rozszczekały. W pierwszej chwili pomyślałem, że na mnie. W chwilę później usłyszałem oddalający się warkot samochodu. Było jasno. W sam raz, jak na ósmą.

Wstałem rześki, psychicznie wypoczęty. Sny były rzeczywiście ciekawe, chociaż niczego z nich nie spamiętałem, ani mgnienia.

Wyszedłem na ganek. Wokół wisiały malownicze mgiełki. Zdaniem gospodyni nie stanowiły powodu do niepokoju. Wkrótce, najpóźniej do południa, opadną. Nastanie słońce i ciepło. Wyśmienita pogoda potrwa co najmniej przez tydzień.

Ledwie uporałem się ze śniadaniem po wiejsku prostym, obfitym, gdy w drzwiach kuchni stanął jegomość niewysoki, barczysty, mimo bujnej czupryny poznać, że wiekowy.

Patrzył na mnie z uwagą.

– Nieszczególny pan, ale podoła. W każdym razie spróbować można.

– Hm… czemu mam podołać?

– Kazik nie mówił? Jesteśmy zmówieni na górę.

– Bardzo mi miło. Jednak to niespodzianka, nie ukrywam. Nie wiem, co powiedzieć.

– Nic. Trzeba korzystać z okazji, skoro jest. Kazik ureguluje należność. Tak powiedział. A słowny jest. Rzetelny. Dotychczas nie zawiódł. Gotów pan?

– Na dziś planowałem las, grzybobranie, lecz góra, przyznam… właściwie czemu nie… Łazik ze mnie. Daleko trzeba iść?

– To zależy, jak liczyć. Odkąd. Dokąd. I od efektów zależy. Pójdziemy na skróty. Czekają pana piękne widoki. Zachwycające.

– Na obiad zdążymy?

– Panie szanowny! Ja o rozkoszach ducha, a pan wyskakuje z żarciem. Spodziewałem się większej, proszę wybaczyć, dojrzałości.

– Nie chciałem urazić. A czy o buty mogę spytać? Odpowiednie mam? Noc była dość wilgotna; nie znam warunków na tej, hm, górze.

– Co? Buty? Bez obaw. W razie czego pan zdejmie. Nie ma problemu. No to chodźmy. Góra wzywa. Nie wypada, by czekała zbyt długo.

Poszliśmy. Wytężałem wzrok, jednak opary wciąż ograniczały widoczność. Nie byłem w stanie dostrzec domostw położonych bliżej rzeki. W drodze Bełdaj opowiadał historię okolicy. Skąpo, półsłówkami, sapiąc, lecz interesująco. Z rzadka przerywałem, chcąc poznać szczegóły dotyczące celu wycieczki. Ciekawość piliła, nawet jeśli pokpiwałem dyskretnie z samej idei góry w tym zapadlisku, kotle równinnym zaznaczonym jednolitą intensywną zielenią na wszystkich znanych mapach. Jednak Bełdaj niezmiennie twierdził z powagą, iż na nizinie o nizinie trzeba, o górze zaś ? w górze. Wspomniał zaledwie, że gdy przybył tu przed sześcioma dziesiątkami lat, też poszedł na górę w towarzystwie doświadczonego przewodnika. Inaczej nie sposób, porażka pewna. Gdy wspiął się wtedy i szczytu sięgnął, doznał nadzwyczajnej iluminacji. Z wielkiego szczęścia, z uniesienia, które pamięta do dziś, dokonał lotu nad lotami. Długo, długo trwał później w błogim stanie nieważkości.

Po chybotliwym wiszącym moście przeszliśmy na drugi brzeg. Mgły zostawiliśmy za rzeką. Pod stopami mieliśmy ukwieconą łąkę. U jej kresu w odległości jakichś dwustu metrów ciemniał las.

– To tu – starzec przystanął.

– Co tu?

– Tu zaczniemy wspinaczkę.

– Na łąkę?

– Oj, żartowniś z pana. Znać, że miastowy! Inteligentny. A Kazik zachwalał… tak zachwalał… No nic! Chciał pan zobaczyć górę, prawda?

– Właśnie.

– Więc pan ją ujrzy. Za chwilę. Mimo pańskiego poczucia humoru… przed dalszą drogą… należy się…

– Przepraszam.

– Często pan przeprasza. Niech pan wchodzi. Usługa wliczona w cenę.

– Teraz pan żartuje. Na co, do diabła, mam wchodzić? ? uniosłem się.

– Jak to, na co? Nie widzi pan? Długo mam czekać? Proszę uszanować mój wiek. I lepiej ważyć słowa ? dopiero teraz spostrzegłem, że Bełdaj stał pochylony, z nadstawionymi plecami i rękoma opuszczonymi do ziemi. Przypominał wysłużonego goryla.

– Na pana? Jakże tak?! Przecież nie uchodzi! Nie, to jakaś…

– Niech pan nie ględzi, tylko włazi. Zaczyna mi kark sztywnieć! Co za klient! No już! Góra będzie nad lasem.

– Ech, skoro pan się upiera! Mogę wleźć!

– Nie tak. Nie tak! Do łóżka też pan się w buciorach pcha? Zdjąć trzeba! Panu na nic, a dla mnie ujma.

Niewygoda, zbędny ciężar.

– Dobrze, już dobrze. Zdejmuję.

– O, tak! Akuratnie. Teraz proszę trzymać się karku, a stopy dać tu, w dłonie… taak, dobrze… ? jął zginać ręce w łokciach, podnosząc mnie powoli. ? Nie kiwać się na boki, nie kiwać… ? sapał. ? Uwaga! Taak, taak, taak… służę uprzejmie… ? zamilkł na chwilę. ? Teraz pana kolej. Kolanami na kark proszę, na boki… ostrożnie, ostrożnie proszę, taak, taak… i przytrzymać się…

– Czego?!

– Włosów, oczywiście. Bez obaw. Mocne są. Sztywne. I nie chwiać się, nie tańczyć, bo się wyłożymy i będzie koniec, jasne?

– Jasne.

– I co? Co pan widzi?

– Las.

– Prawidłowo. A nad lasem?

– Niebo.

– Niebo! ? oburzył się. ? On niebo widzi, romantyk jeden! Ha, trudno! Prostuj się pan! Wolniutko, wolniutko, do licha! Rozumie pan po polsku? Wol-niu-tko!!!

– Przecież wolniutko…

– Jeszcze. Jeszcze trochę.

– Więcej nie mogę.

– Co za niedorajda! Znać, że miastowy! Bzdury! Może pan. Musi. Odważnie. Po męsku. Byle nie tańczyć, rozumiemy się? Nie tańczyć! W górę trzeba, a nie na boki, łajzowato! Nie jak krowa czy kaczka! Rozumiemy się?

– Naprawdę nie potrafię. Zejdę już, dobrze?

– Musi pan!

– Nie dam rady!

– Da radę! Jeszcze odrobinę. O, tak właśnie! Widać górę?

– Nie widać!

– To jak pan patrzy?

– Dobrze patrzę!

– Mogłem się tego po panu spodziewać. Teraz uwaga: trzeba kolano unieść, jedno. Może być lewe. Postawić stopę na bark. Nie giąć się. Słyszy pan? Miejże, człowieku, litość! Drugie unieść… Dobrze. Stopa… Teraz prostować. Równo prostować obie nogi. Wspomagać oddechem.

– Jak się wspomaga?

– Taki mądry, a nie wie! Nie oddycha się. Taak. Buzię zamknąć, bo kapie. Mokry jestem… Dobrze. Można odetchnąć oszczędnie, skromnie. I prostujemy. Prostujemy wytrwale. Radośnie. Balans rękami, taak, per-ma-nen-tny!

– Więcej nie wyprostuję. Ani trochę.

– Góra jest?

– Nie.

– Uniosę się na palcach, o, ta-ak… ? zipiał. ? Teraz… widać?

– Nie.

– Bezwzględny typ! Tak żyłować człowieka! Stawaj na palce, niedołęgo!

– Ja?

– A kto? Szybciej, egoisto! Ja już stoję.

– Boję się. Nie mam sił.

– Nie mam sił, nie mam sił ? przedrzeźniał. ? Stawać, mówię, ale już! I nie chwiać się mi tu jak pijak! Mieć wstydu odrobinę! Dzieci patrzą z mostu.

– Ktoś patrzy?

– Nie wiem, co się dzieje z tyłu. Może tak, może nie. Ludzi tu nie brak.

– Jacy ludzie? Co za dzieci?

– Ech, co za ględa! Takie dzieci, jaki most. Na paluchy!

– Już jestem na palcach.

– Nie wierzę. Po cieniu nie poznać.

– Naprawdę jestem – chlipnąłem.

– I co?

– Nic.

– To przyłóż, ofiaro, rękę do czoła. Słońce cię oślepia…

– Przecież balansować miałem…

– Jedną wystarczy.

– Lecę! Ratuj! Lecę!

Opadła noc na mnie.

Noc miękka. Górska.

Dodaj komentarz