«

»

POŻEGNANIE BOCIANÓW

Chcąc wypocząć, skuszony oryginalną kulturą Podlasia oraz bliskością Puszczy Białowieskiej pojechałem do Dubicz Cerkiewnych. Wynająłem domek campingowy na nasłonecznionej łące pod lasem opodal zalewu Bachmaty. Las mieszany, o bujnym poszyciu, obiecywał wspaniałe grzyby po pierwszym tego sierpnia deszczu, byle ten mokry wreszcie nadszedł. Starannie utrzymane kąpielisko wabiło niezbyt licznych pływaków wodą ciepłą i czystą, jakkolwiek bywało, iż ktoś przyzwyczajony do miejskiej wanny wyrzekał na udzielaną zielonym glonem pieszczotę. Rybiarze siedzieli rządkiem przy wędkach. Spławiki krążyły po wodzie niczym wyglądające zdobyczy drapieżne oczy. Cieszyła różnorodność skrzydlatych; jest oczywistością, że taki zbiornik wodny przyciąga migrujące ptactwo. Na przeciwległym brzegu za przesłoną z krzewów pyrkotał traktor. Żwirową drogą zdążał ku kombajnowi zbierającemu złote, acz niewyrośnięte pszenżyto z pól, które wyścielały łagodne zbocze poniżej romantycznego wiatraka. Staruszek koźlak wieńczył ograniczony wzgórzem zachodni horyzont, dożywając swych dni w błogim bezruchu, ciesząc oczy turystów i budząc wspomnienia sielskiej młodości u starszych mieszkańców. Kilkakrotnie był celem mych podwieczornych spacerów, gdy upał folgował, puszczyki jęły dowodzić, iż puszcza wokół, a pląsające w neurastenicznym tańcu nietoperze wczepiały się we włosy, czym zapewniały pożądany nastrój. Czarny jak kruk, przygarbiony jak drogą sterany pielgrzym wiatrak schylał ku mnie postrzępiony dach i smętnie demonstrował koślawe skrzydła, w poszyciu których prześwitywały zdezelowane prostokąty przestworza.

Różnica w ciepłocie wody i terenów z nią sąsiadujących zawsze powoduje lokalną grę ciśnienia; jej odczuwalny efekt to stale obecny ruch powietrza. Orzeźwiający wiaterek łagodził ułomności upalnej aury ? było czego nabrać w sterane miejskim trybem bycia płuca. Wiadomo, gdzie słońce, woda, wiatr, zawsze coś się dzieje, przyroda ciekawsza tam niż w zakurzonym, cienistym kącie. Rad tedy zażywałem relaksu i swobody. Każdego ranka czułem, bynajmniej nie z powodu nocnych gier w chowanego z komarami, że tego dnia właśnie, może pod wieczór, najpóźniej nazajutrz, ale też rychło, rozwinę wreszcie inwencji skrzydła twórcze…

Hm? Skrzydła inwencji twórczej.

Po prostu skrzydła. Jak te kaczki nawodne i bociany po drugiej stronie zalewu.

Ocknąłem się z drzemki przedobiedniej w samą porę, albowiem bociany już podnosiły dzioby nad trawy falujące, wnet poruszą skrzydłami, wzniosą się dostojnie, powoli, żeby kołować, zbijać w coraz większą gromadę nad lasem, i w ciżbie pracowicie ćwiczyć logistycznie skomplikowany ordynek, obowiązującą każdego osobnika procedurę współdziałania w długim, międzykontynentalnym locie. Jednakowoż miłe dźwięki natury, zalotne bzyczenie muchy, stadny cykot koników polnych, trzepot skrzydeł przefruwającej opodal zafrasowanej czymś sroki zakłócały toporne, tępe łoskoty, tęgie skrzypienie. Hałas nie ustawał. Im bardziej dostrzegałem ruch brzozowych włosów na wietrze, srebrzyste migotanie topolowych listków za oknem, tym głośniejsze zdawały się być budzące niepokój i męczące dźwięki.

Wyjrzałem za drzwi.

Wiatrak przycupnął na łące przed domkiem!

Potężne skrzydła wiatr wprawiał w ruch. Obracały się z mozołem. Urzeczony chłonąłem przedstawienie. Wtem chmura przesłoniła słońce. Pobudzony cieniem wiatr wzmógł się, natężył momentalnie. Łoskot przeszedł w turkot, skrzypienie w poświst. Sędziwy wiatrak zgrabnie rozwinął skrzydła. Pokonawszy naturalną ociężałość, kolos uniósł się, pokiwał mi bokami i świszcząc, kłapiąc poluzowanymi deskami, dołączył do krążących wysoko nad zalewem bocianów. Zatoczył ostatnie, pożegnalne koło, po czym wraz z całą gromadą ruszył na południe.

Dodaj komentarz