«

»

TRZY STUDNIE

Po powrocie do miasta dzień obfitował w przykre zdarzenia. Uciążliwym czynnościom trudno było podołać. Nie uzyskałem zatem spokoju; pobyt w lesie niewiele pomógł.

Również następne dni były wyczerpujące psychicznie. Wprawdzie kładłem się spać wcześnie, jednak uporczywe, ciężkie myśli albo broniły snom dostępu na moje poddasze, albo same się w nie przedzierzgały, doświadczając mnie tym bardziej dokuczliwie, że podstępnie. Bez nadziei na cokolwiek miłego oczekiwałem kolejnych dni i po nich nadchodzących nocy. Nachodziły mnie coraz gorsze myśli, nękały sny ? nie sny.

Nie minął nawet tydzień od wizyty w gęstwinie pamięci, gdy pełen smutku powędrowałem przez miasto nad rzekę, potem bezdrożami do lasu, by przejść noc.

*

Długo krążyłem leśnymi ścieżkami po ciemku niczym potępieniec, zanim na jednej z nich dostrzegłem coś błyszczącego.

Kamień! Nie gruda zlepionego piachu czy błota, nie stwardniała kość drewna, a prawdziwy ziarnisty minerał, krągły i, miałem nadzieję, także barwny. Całkiem spory, jak na las, w którym gdzie stanąć, to piach, mech, rzadko kiedy szorstka broda starożytnego porostu. Właśnie z piachu i mchu wyrastają tu drzewa kwitnące księżycami. Chociaż, o czym jeszcze napiszę, posiadałem różne minerały (nawet skamieniałe okruchy księżycowego blasku), takiego dotychczas nie znalazłem. Dawał dłoni ciepło, pachniał przyjemnie. Przyłożony do ucha szumiał niemal jak muszla; wyczuwałem w nim dość rytmiczne tętno zharmonizowane z moim własnym.

Las się nagle przerzedził, skończył. Stanąłem na skraju śródleśnej wioseczki. Noc bledła, wyłaniała z siebie zaspane chałupiny, opłotki malowały się na szarym tle nieśmiało, nieśpiesznie, jeszcze niewyraźnie. Słychać było łąkę pierwszego świergotu. Zaskowyczał daleki pies. W jednej z zagród ktoś już się krzątał, gdzie indziej ktoś zmagał się ze skrzypiącą furtką. Przede mną majaczyła studnia: bielona cembrowina, ciemny trapez dachu, wbity weń kieł kołowrotka.

Podszedłem do otworu wyłożonego omszałym kamieniem. Nie dostrzegłem lustra wody ani w ogóle czegokolwiek w czeluści. Przeczuwałem jedynie głębię obiecującą w imieniu podziemnego monarchy szczodre przyjęcie i atrakcyjną gościnę.

– To ja ? szepnąłem. ? Hop, hop! Jest tam kto? ? po chwili odważyłem się zawołać.

Echo nie wracało. Słowa utknęły gdzieś. Może się potopiły, może ich nie wykrzyczałem w głąb studni, a w siebie.

*

– Nie trzeba krzyczeć ani szeptać! ? obok przystanęła zgarbiona kobiecina, okutana w chustę, o lasce. ? To studnia kochania. Ona słyszy pańskie istnienie… Pan jest szczęściarzem. Nie każdy może do tej studni trafić, pochylić się, po ciemku gubić w niej swoje odbicie… Pan mógł, bo będzie kochać… więc nie trzeba krzyczeć ? omiotła mnie łagodnym spojrzeniem.

? O, jaki piękny kamień! Przepiękny! Mało który wędrownik posiada taki kamień tęczowy. Jeśli pan zamierza tu kiedyś wrócić, trzeba go ofiarować studni. Zostanie w niej na zawsze, bo co ona zechce przyjąć, tego nie odda. Nie odda i pana, więc lepiej uważać, nie wychylać się zbytnio! Z tej studni nic nie wraca ? chrypiała.

Rzeczywiście, kamień zaczął się mienić barwami.

– Studnia miłości? To żart? Czemu pani tak mówi?

– Nie żart, a szczera prawda! Nie wiadomo, kiedy ani z jakiego powodu została wykopana. Od zawsze tu jest. Od zawsze. Powiadają, że to wokół niej las się rozrósł… W tej studni wiele już słów potopionych, myśli pogrzebanych, ludzi spragnionych miłości. Kto kocha wyłącznie siebie i dobro wydziera światu, byle więcej, zachłannie ? nie ma do niej dostępu. Tak mówią… Jeśli pan w nią wpadnie, kochać będzie zawsze, wśród innych kochających. Tam świat wielki, bezmierny… W to wierzę. Też tak mówię…

– Utopił się ktoś w niej? Widziała pani?

– Czasem wystarczy podejść, wychylić się ociupinkę, ciut za bardzo, z kamieniem w dłoni, by we wspomnieniach pozostać… Może i pana będę niezadługo wspominać…

– Ależ! Co pani wygaduje! Jak można!… Zaraz! Chwileczkę! A tam? Tam, pod dębem… druga studnia? Też miłości? Za nią chyba jeszcze jakaś…

– Nie. Nie miłości. Pod dębem jest studnia nienawiści. Ona nie dla pana. Nie dopuści na krok. O, teraz! Widzi pan? Widzi? ? dopytywała się ściszonym głosem. ? Niechże pan uważa! Widzi pan? No? Wychodzą właśnie…

– Wychodzą? Kto? Nikogo nie widać! ? zacząłem się bać babiny. Jak na wieśniaczkę miała zbyt bogatą wyobraźnię. Nie sposób przewidzieć, co takiej do głowy strzeli. Odsunąłem się od studni. ? O czym pani w ogóle mówi?

– A najdalsza chyba jest studnią obojętności. Zapomnienia. ? ciągnęła niezrażona. ? Ona jest, ale może jej nie ma. Nie wiadomo. Nikt jej nie odwiedza. Nie wiem nawet, czy rośnie nad nią drzewo. Nie wiem, jak wygląda. I czy to na pewno studnia. Tego nikt nie wie. Nie prowadzi do niej żadna droga. Ani od zagród, ani z lasu. Żadna. Tylko czasem głosy słychać ? kobiecina zakaszlała gwałtownie. Jakby przepraszająco.

Dąb zakołysał gałęziami.

– Kto wychodzi? ? powtórzyłem niespokojnie. ? Kto wychodzi z tej drugiej? Proszę powiedzieć!

– Jak to, kto? Naprawdę nie widzi pan? Niemożliwe! Jeden po drugim wychodzą! Teraz! Jeden po drugim! Mali. Maleńcy. Nienawistnicy. Ho, ho, ilu ich dzisiaj! Jeden po drugim! Wielu w kapturach! Pewnie zimno dziś w studni… O, tego tam, z fujarką, widuję często. Niemal co dzień. No jak? Widzi pan już? Nie? Musi pan widzieć! Niech się pan dobrze przypatrzy! Już widno!

Rzeczywiście, pojaśniało. Dzień.

Koło studni nienawiści pojawił się człowiek. Taszczył kubły. Ich zawartość wlewał do czeluści. Miał wyćwiczone ruchy. Zapewne wiele kubłów już dźwigał w życiu.

Spojrzał w naszą stronę, milcząco skinął głową ? tak mi się zdawało. Odszedł.

Chciałem przyjrzeć się studni, jak twierdziła kobieta, nienawiści. Wiał od niej dojmujący wiatr. Nie dałem rady podejść. Dreptałem w miejscu.

– Mówiłam! Ona nie dla pana. Dla pana ta tutaj przeznaczona, kochania. Nie dziś, to jutro!

Nieoczekiwanie babina opuściła mnie, odeszła gdzieś cicho, bez pożegnania. Chyba nie tak dawno, skoro wciąż dochodził jej chrapliwy głos. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Kamień grzał mi dłoń.

Od studni kochania zaczęło bić ciepło, niewielkie, lecz wyraźnie odczuwalne. Mimo że studnia była ponoć starsza od wsi, a nawet od Lasu, pachniała przyjemnie ? orzeźwiająco i czysto. Przesunąłem palcami po miękkim, wilgotnym mchu cembrowiny. Dotknąłem go ustami, zwilżyłem twarz. Potem z wolna i ja odszedłem, w swoją drogę do miasta, z szarym, jak się jednak później okazało, kamieniem lasu w ręce. Gdzieś kiedyś może już tak odchodziłem…

*

Zapyta ktoś, czemu nie wrzuciłem kamienia w studzienną otchłań.

Otóż każdą studnię da się zasypać. Pewnie tę również. Bóg wie, ile kamieni przyjęła przez lata. Może akurat mój przepełniłby miarę. Lub, sięgnąwszy dna ziemi, zacząłby rosnąć… rozsadziłby studnię…

Szkoda pradawnej, pachnącej tak czysto. Niechaj nadal tym, którzy jej szukają czy przypadkiem odkryją na skraju Lasu, daje nadzieję na miłość.

Poza tym żal było rozstawać się z takim niezwykłym kamieniem. Pozostając ze mną, w razie potrzeby doprowadzi do studni.

*

Znów noc. Czarnooka, bezdenna.

Leżę w łóżku.

Mam przy sobie kamień.

– Hop, hop! ? szepczę. ? To ja.

– Jestem jak studnia – dodaję po kwadransie.

Zaglądam jeszcze w lustro oczu na dnie tych trzech słów.

– To ja ? szepcze kamień.

*

A echo wciąż szuka do mnie drogi przez miasto.

Dodaj komentarz