«

»

NOC DOBRA

Mogę wyznać, że co kilka dni (dość nieregularnie, ostatnio jakby rzadziej) odpływa samotnie ode mnie księżycowa chmura i spokój. Bije mi wtedy ulubiona godzina, mająca tylko pośredni, sporadyczny związek z ulicznym żywotem mrocznych latarń. Ciągnie na mnie burza. Dzień dobry, a nawet zły, i wszystkie dobre noce lubię kończyć burzą zgrabną, obfitującą w zdarzenia.

Za dnia jej posłańcy krążą, zbierają się w watahy i hordy, zwierają szyki jak żołnierze przed bojem. Potem czekają swej pory skryci w zaroślach nocy, w zakamarkach wspomnień.

Z wiekiem nabrałem doświadczenia. Nauczyłem się zachować czujność nawet wtedy, gdy ciemno, a powszechnie wiadomo, że ciemne są jedynie noce dobre. Podczas takich akurat nocy wysłannicy burzy wychodzą z kryjówek.

Ściemnia się.

Czuję, że ulubiona wkrótce nadejdzie, a z nią dobra noc, może jedna z najlepszych i najciemniejszych.

*

Idą!

Idą wedle planu. Rzecznicy pamięci, rzeźnicy zwłoki, bezduszni włóczędzy zapomnienia, a także zwykli dreszczowcy, ciemięzcy i klucznicy strachu; beznadziejni straceńcy sił psychicznych.

Skulony w kąciku nadziei nabieram odwagi i bacznie obserwuję mrok, ażeby w porę odeprzeć strach, może zdołam…

Idą!

Idą wszyscy. Żadnego nie brakuje.

Skradają się cicho, macek po omacku, taszcząc powietrza gęste od insektów. Czasem zabzyczy ten czy ów.

Wiem, że niektórzy nadchodzą wodą. Rzeką. A inni z Góry; nawet sąsiednie dachy najeżone są już dzidami. Zdaję sobie sprawę i z tego, że za drzwiami są wycelowane we mnie trąby dział słusznej mocy.

Idą!

Napierają już na mnie.

Mam lewe oko otwarte. Jest nieruchome i niewidzące, ale błyszczy. Ostrzega.

Wrażenia jednak rejestruje oko prawe, dla niepoznaki zamknięte na powiekę. To przez nią nasłuchuję; dzięki niej mogę określić, jaka odległość ich ode mnie dzieli.

Rzeka przybliża się, rośnie, występuje z brzegów kroplą po kropli, falą po fali, szemrze, nadpływa, nurtuje mnie, drąży. Dachy pochylają się w teatralnym skłonie, lecz jestem nieczuły na uprzejme gesty. To z ich strony, gdzieś z poddasza, z góry narasta świst gradowych dzid i tętent spadających na mnie kamiennych kopyt.

Muszę dodać, że zegar, chcąc ustalić ulubioną godzinę dokładnie, zwalnia rytm. Jak cyklop łypie wkoło jednym okiem, mityguje wskazówki. Grozi, że zastosuje specjalne tryby postępowania, więc one, zbliżając się do ulubionej godziny, strwożone przystają. Dopiero gdy zegar uderzeniem w tarczę da znak, ruszają dalej. Zrazu powoli, spokojnie… Wnet ulga! Z gestem triumfu rozbiegają się na strony.

To wtedy następuje atak. Trudno przychodzi wrogom mnie przyszpilić, ukąsić, pojmać. Walczę!

Czuję chłód. Już mnie obejmują sprawne ręce Rzeki i spada deszcz dreszczy. Usuwam się na bok z siebie niespodzianie, topię zaskoczoną Rzekę w deszczu. Tego deszczu przybywa. Wszystkiego przybywa!

Jestem dzielny! Czasem kontratakuję łokciami. Nie do wiary, ile w ciągu dnia przybyło mi łokci.

Szturm trwa. Boję się. Klucznicy forsują zasieki. Mnie trwoga obezwładnia i wsysa, słyszę zgrzyt zawiasów i szczęk rozwieranych drzwi. W siekacze zbrojne szczęki chcą mnie schwytać umarłego ze strachu. Podkurczam nogi. Wciągam brzuch. Szyję. Połykam oddech. Uszom nakazuję głuchotę, uciekam.

Przybywa, przybywa, przybywa wciąż deszczu.

? Jesteś! Jesteś! ? coś w nim chichocze.

? Słyszysz? Żyjesz! ? szczypie szpetny szept. ? Wciąż żyjesz!

Zrobiłem błąd, więc zaślepiam nieposłuszne uszy i głuchnę na dobre. Zastygam w bezruchu. Zanikam, chociaż nadal mam wrażenie, że jestem, wciąż jestem i żyję.

Nie wiem, co mi zrobią, jeśli pochwycą żywego. Wyciągam ostatnią białą broń ? wyszczerbiony widelec.

Kłuję i nakłuwam. Rozdaję razy. Zrazu po trzy, następnie po pięć na raz. Na lewo i prawo. Nadziewam. Nakłuwam. Kłuję.

Dwoję się i troję. Przepoczwarzam w znoju. Trudno mnie pojmać.

Ale z góry kopyta… kamienne lawiny… One ciążą mi!

Gdy tak mi źle rozpaczliwie, tak deszczowo, tak ciężko i ciasno, nadciąga odsiecz.

On! Skrada się… Zrazu bezszelestnie. Kocio. Tygrysio. Pręży się do skoku. Czai się, czai… aż rzuca się w wir bitwy. Szarpie, kąsa i dusi.

Przepędza precz wroga. Zrzuca ze mnie kamienne nakrycie i zwycięsko podaje przyjazną prawicę. Rzucamy się sobie w objęcia. Po chwili on, zbawca, sięga za pazuchę i dobywa pazur. Rozrywa mi pierś. Me serce pożera!

Oddala się, mlaszcząc powoli i mrucząc. Zabiera z sobą burzę. W brzasku struchlałego dnia znika kontent pod szafą.

I we mnie z wolna zaczyna świtać; ulubiona godzina minęła. Zegar puścił już wolno wskazówki. Te, jakby nic się nie stało, odchodzą ścichapęk, odchodzą, żeby wrócić do codziennych zajęć…

Dodaj komentarz