«

»

Z KLAPKIEM PRZEZ DUBICZE

Tego lata ponownie odwiedziłem Dubicze. Liczyłem na odrobinę relaksującego chłodu, jednak prognozy aury dla miejscowych piasków okazały się bałamutne: burza miała ścigać burzę, spragnionym normalności i spokoju pechowcom rzekomo groziło gradobicie, dyżurni meteorolodzy straszyli rolników katastrofalnymi ulewami, wieszczyli nieomal koniec podlaskiego świata i ewolucję żubroni, tymczasem niebo wciąż kwitło beztroską, powietrze prażyło, skwierczało od rana jak dobrze rozgrzany skwarek na patelni. Na miejsce pierwszego spaceru obrałem więc naturalnie urokliwy zalew na Orlance spełniający głównie funkcje rekreacyjne; wiadomo ? nad wodą przyjemnie, odrobinkę bardziej rześko.

Nie dochodząc do piaszczystej skarpy, zboczyłem ze ścieżki. Pragnąłem odwiedzić łąkę przed domkiem campingowym, mym poprzednim wakacyjnym locum, które to miejsce w porze odlotu bocianów dostarczyło mi iście silnych wrażeń. Niewiele się w otoczeniu zmieniło, chociaż jałowce i derenie znacznie podrosły, krzew czeremchy nabrał krągłości, a kusa sosenka, już uprzednio penetrowana przez owady, rudziała na potęgę. Panował nastrój beztroski. Tańczyły walczyka motyle.

Ruszyłem dalej. U brzegu między trzcinowiskami czaiło się dwóch optymistów. Nie trwoniąc energii na czczą gadaninę, wędkami poławiali marzenia. Kije zadumy sterczały ukosem z ziemi, po lewym, krótszym, wspinała się zaróżowiona z wysiłku, ciekawa szerszych horyzontów rosówka. Faceci wyglądali na tubylców. Wymamrotawszy grzecznie formułkę przywitania, spytałem, czy widzieli w pobliżu jakieś godne podziwu i sfotografowania obiekty, na przykład wiatraki, może słyszeli o takich, a może się chociaż któremuś przyśniły. Starszy z wędkarzy, o wąsie sumiastym i spojrzeniu spode łba, odrzucił niedopałek. Wystękał, iż przed laty pomagał w wiatrakowej ciesiółce Bazylemu Filimoniukowi, najznamienitszemu majstrowi na całym Podlasiu, od Parczewa po Sokółkę. On sam pamięta wszystkie prowadzone wówczas remonty i renowacje, gdyż to nie tylko zarobek całkiem przyzwoity był, ale i ceremoniał cały ? majster drożył się, targował z zawziętością o każdy grosz, a i kląć potrafił niezrównanie, niejednego czorta, co się zalęgł w wiatrakowej skorupie, okropnym słowem przegonił na cztery wiatry ? ech, wspaniałe czasy, doświadczenie życiowe nie dające się z niczym, nawet z wędkowaniem, porównać!

? Stacjonarnych wiatraków, prawdziwych autochtonów choćby na lekarstwo! Wszystkie dawno ducha wytraciły, panie. Ostatni za Gierka.

? Nie gadaj! Za tamtymi drzewami na Górce Władyki koźlak stał chyba jeszcze zeszłej jesieni…

? Co ty tam wiesz, Władek! ? zaperzył się wąsacz. ? Stał, nie stał, ni ma go! Taka prawda! Teraz tu tylko insze bywają. Obce. Które, jak powiada nasz poeta z Hajnówki, obdarzone polotem są lub zarażone donkiszoterią. One właśnie, ruchliwe, upodobały sobie nasze łąki orlańskie, te tu wzniesienia ? zatoczył ręką krąg ? na schadzki i zloty. Tylko pogoda musi być odpowiednia. Taka jak dziś: gorąc, że nie idzie zdzierżyć, i duchota. Zdarza się, że wiatrak, co ma swoje lata, a drogę przebył długą, spod Nurca, gdzie Czechy Siemichocze, Wiatrołuże, Czeremcha, albo dalszą, przyśnie i nie załapie na czas wietrzyka w ramiona. Trudna rada, daremne skrzypienia i chrzęsty! Musi czekać. Słyszałem, że jeden dotąd wyglądał pomyślnych wiatrów, wyglądał i wyglądał, aż doczekał wiosny. Wtenczas już nic nie mógł odlecieć, bo go chłopi rozebrali do gołej deski. Przez ino pazerność. Podobno holenderek Iwacików z Korycisk, o którym w książkach jest, zadbany akuratnie, bo go sam Filimoniuk, kiedy żył, dwa razy kurował, lubi sobie cupnąć na polance niedaleczko, o, tam, za sośniakiem przy domku, i sabat, konwentykiel z dwoma pomniejszymi koźlaczkami odbywać, ze zgrzytem, szumem rozprawiać, kręcić na świat i inne wiatraki skrzydłami powoli, czy wiatr jest, czy go ni ma.

Zaintrygowany postanowiłem podpatrzeć wiatrakowy sabat na znanej mi łączce, a nawet wziąć w nim udział, zakradając się do wnętrza któregoś z obiektów.

*

Minął tydzień, niezmiennie upalny czas, wreszcie w sobotni wieczór powiało, co odczytałem jako zwiastun odmiany ? zapowiedź nadejścia frontu, który przyniósłby chłodniejsze, bardziej wilgotne powietrze, i szansę na ratunek przed zgnuśnieniem do cna.

Pod wieczór przyniosłem składany leżaczek i się rozgościłem wśród kolumn jałowca, przy wyłysiałej sośnie, z widokiem na polankę i zalew, sam niewidoczny z boków, trudno dostrzegalny od frontu. Zeszłoroczna chatka nadal była niezamieszkana, okiennice zamknięte na kłódki. Nic nie zakłócało śpiewogry przyrody, jedynie znad plaży dochodziły piskliwe głosiki rozbawionych dzieci. Było jeszcze wcześnie, mimo to zmęczony całodniową spiekotą oraz poobiednią bezproduktywną łazęgą bez celu walczyłem z sennością.

*

Posłyszałem szum ciężki i gęsty, z miarowym poświstem. Stało się! Wiatrak nadleciał. Czarny romboidalny kadłub odróżniał się wyraźnie od tęczowej poświaty na horyzoncie? osiadł nad podziw miękko. Tuż przede mną.

? Trochę się naczekałeś ? zadudnił chropawo. ? Przepraszam.

Rozejrzałem się zdumiony. Czyżby przemówił do mnie?

? Pragnąłem być wcześniej, ale w drodze miałem przygodę. Wplątałem się w ptasie stado i jakieś nierozgarnięte wronię utkwiło między deskami… doszło do hm… nieprzyjemnej wymiany zdań, ech, życie!

Nie wiedziałem, co odrzec. Miałem pustkę w głowie.

Szum, miast maleć, wzmógł się. Coś owiało leżak. Podźwignąłem głowę. Na sosnowym kikucie przysiadł puszczyk i niemądrze zaśmiewał się w głos. Znowu spojrzałem na wiatrak, lecz daremnie wytrzeszczyłem oczy ? przybysz znikł w mroku. Posiedziałem z kwadrans bez ruchu, wreszcie wstałem, przeciągając się i ziewając. Umieściwszy złożony leżak pod pachą, z niedosytem wrażeń poczłapałem do siebie spać.

*

Następnego dnia również panował skwar. Zefirek ledwie, ledwie muskał to trawki, to gałązki. Wąsacz już zajął swe miejsce pośród trzcin, już zarzucił wędkę i jął marzyć z zapamiętaniem. Zastanawiałem się, jak napomknąć o wiatraku, żeby nie wyjść na frajera.

? Dzień dobry. Co słychać? Przypadkiem nie wie pan, czy był… pokazał się wiatrak? ? zagaiłem wreszcie z głupia frant.

? Dobry? dobry… ? poprawił się na zydelku. ? Kto go tam wi? Może był.

Popołudnie i wieczór spędziłem na polance. Nie zawiedzie mnie wiatrak, nie powinien. Wszak niby ułożony, grzeczny, a ulotnił się bez pożegnania.

*

Mijały minuty…

Kwadranse…

Już traciłem nadzieję, gdy dał się słyszeć: nadlatywał szumnie. Nareszcie! Zerwałem się z leżaka, przyczaiłem na uboczu w jałowcowych chaszczach.

Wiatrak na krótko zawisł nad polanką, po czym miękko osiadł. Ustatkowawszy się, jął odpoczywać, potrzaskując z rzadka.

Podpełzłem do drzwi. Uchyliłem je bezszelestnie i wślizgnąłem się do środka. We wnętrzu panował nieprzenikniony mrok. Trzeba było wyszukać znośne miejsce do obserwacji, jakąś szparę między deskami. Po omacku penetrowałem ściany.

Wtem wiatrak ruszył! Zachwiałem się potężnie. Ledwo zdołałem uchwycić jakiś drewniany występ. Nie było żadnej możliwości bezpiecznie opuścić pudło. Kołysało bez przerwy, rzucało mną tam i z powrotem. Ogarnął mnie strach, zwyczajny strach; już byłem cały boleśnie poobijany, jednakże ciekawość przezwyciężyła obawy. Wpiłem wzrok w pomrokę, żeby choć trochę orientować się w trasie przelotu.

Tąpnęło potężnie ? wiatrak zmienił pozycję. Legł na wznak. Mełł ramionami powietrze niczym helikopter. Drzwi kolebały się teraz na luzie. Z niejaką lubością doświadczały przestrzeni. W dole dostrzegłem charakterystyczne, bazyliszkowe oko latarni. Zalewało zielonkawym światłem gumno Wasylisy. Chlewik i stajnię. Powoli, nieubłaganie zsuwałem się w czeluść. Próbowałem znaleźć jakiś uchwyt. Bez powodzenia. Za chwilkę mnie wchłonie przestworze. Wyssie ze smakiem. Lewy klapek już wyssało!

Bezwiednie rozpostarłszy koszulę, lichą namiastkę spadochronu, spadałem w milczeniu. Choć lot trwał króciutko, zdążyłem przepatrzeć swe życie, szczytne dokonania przytłoczone ogromem porażek; poniewczasie zdałem sobie sprawę z lekkomyślności, jakiej zawdzięczałem tę rajzę.

Siano! Uff! Szczęściem padłem w stertę siana! Kurz wzbił się w powietrze. Wśród skrzydeł coraz dalszych wiatr wciąż szumiał porywczo… Nie mogłem powstrzymać kaszlu.

*

Szum się wzmagał. Wbrew prawom fizyki, jakkolwiek w zgodzie ze zwyczajem obserwowanym od wczoraj. Coś mną wstrząsnęło. Na utrzymującą ład w sianie żerdź sfrunął kogut i zaśmiewał się w głos, kukurycząc niemile. Daremnie wzrokiem przebijałem ciemności ? wiatrak zanikł na dobre. Było miękko. Całkiem wygodnie.

Poleżałem jeszcze parę chwil, kiedy dało się słyszeć gniewne warczenie, czyjeś gospodarskie utyskiwania, że włóczędzy znów upodobali sobie sianko, bałagan po rozpuście zostawią jak zawsze lub, nie daj Boże, podpalą, z dymem puszczą, skaranie boskie, trza Bryśka spuścić z łańcucha…

Tedy wstałem, zsunąłem się z pryzmy i, ziewając, bez zwłoki w prawym klapku poczłapałem po ciemku wskroś błonia, pastwiska i pola, przez siódme lasy oraz ósme góry do siebie spać.

Dodaj komentarz