«

»

NA ŁAWECZCE W PRZEMYŚLU

Jak zaplanowałem, tak się stało. Przyjechałem do Przemyśla.

Przyjaciele ulokowali mnie w przestronnym mieszkaniu na najwyższym, czwartym piętrze starej kamienicy. Lokal był chwilowo niezamieszkany; właściciele bawili w dłuższej podróży. Widoki miałem ciekawe ? z okna kuchennego na nieco chaotyczną podmiejską zabudowę, fragment stacji kolejowej, zieleń dalekich pól i gajów, horyzont niknący w mgłach. Z okna wychodzącego na ulicę widziałem domy przeważnie szare, zaniedbane, lecz o interesującym secesyjnym wystroju. Ich tło stanowiło wzgórze wyniosłe, zwieńczone wieżą i krzyżem.

Codziennie po porannej toalecie schodziłem do najbliższego sklepu przejrzeć prasę i nabyć coś do jedzenia. Nie zapominałem o stosownej flaszeczce. Później, po śniadaniu, niezależnie od pogody wybierałem się na miasto.

Dzisiaj postąpiłem podobnie. Podczas dokonywania zakupów zyskałem miłego rozmówcę w osobie nobliwego pana, też klienta, jak się okazało ? profesora historii i zacnego Galicjanina z dziada pradziada.

Historia to jedno z mych ważniejszych zainteresowań, Przemyśl jest dla mnie magicznym miejscem na ziemi, zatem nawiązanie owej znajomości było zdarzeniem przyjemnym. Opuściwszy sklep, uprzejmie dotarliśmy do ławeczki pod rozłożystym drzewem na skwerku. Krążyły tu ptaszki śpiewające. Liczne było towarzystwo piesków. W zaroślach świeciły kocie oczy. Nie brakowało i innych sympatycznych stworzeń, zamieszkujących miasto mniej lub bardziej oficjalnie.

Pogadaliśmy sobie.

Powspominaliśmy Polskę Prawdziwą. Nie obyło się bez westchnień za k.u.k. Europą Narodów.

Czas płynął wartko, obowiązki czekały. Niechętnie opuszczaliśmy ławeczkę.

Oświadczaliśmy sobie pożegnalne grzeczności dość długo, elokwentnie, wylewnie i wytwornie, bo nawet w języku Voltaire`a.

Wracałem do siebie zadowolony. Miłości do Przemyśla dawałem wyraz, obdarzając przechodniów uśmiechami. Niektórych dziwiła ma kindersztuba. Jedni przypatrywali mi się uważnie, inni odwzajemniali uśmiech.

*

Schody były wysokie, dzień gorący. Zgrzałem się. Ledwie łapałem oddech. Postanowiłem wziąć kąpiel. Rozbierając się, stwierdziłem, że jedna z ptaszyn zapewne podczas śpiewu niechcący zabrudziła mi koszulę. Istotnie, gdym przebywał na ławeczce, poczułem pacnięcie w plecy, potem już stale coś mi ciążyło lepko.

Wziąłem kąpiel.

Uprałem koszulę. Właśnie zastanawiałem się, gdzie wyschnie najszybciej, gdy na siedzeniu mych ulubionych wyjściowych spodni zauważyłem materię również pochodzenia organicznego, acz winowajca niechybnie nie posiadał skrzydeł. Wspomniawszy zainteresowanie przechodniów, poczułem, że oblewa mnie rumieniec. W rzeczy samej, trudno było mi wstać z ławeczki, jednakże te kłopoty brałem jako świadectwo niechęci do kończenia rozmowy, tłumaczyłem je również wpływem spełnionych z profesorem toastów.

Wszelką zapasową odzież przechowywałem w torbie podróżnej, tę z kolei w mej przewspaniałej czerwonej karocy. Nie miałem wyjścia. Uprałem spodnie.

W mieszkaniu powietrze było cieplutkie, suche. Trzeba zrobić przewiew. Mokre odzienie rozwiesić przy oknach.

Uchyliłem okno w kuchni. Powiało przyjemnie. Przysunąłem krzesło do parapetu. Rozłożyłem spodnie na oparciu. Poszedłem do sypialni. Otworzyłem okno na ulicę. Koszulę przewiesiłem przez szybę.

Trwał delikatny przewiew, lecz dobra schły powoli. Teraz muszę wyznać (przy całej mej skromności), iż jestem wybitnym specem od preparowania technicznych konstrukcji, na przykład rusztowań czy wysięgników. Tak! Będąc twórcą malarzem, mógłbym realizować się w rozmaitych dziedzinach pozaartystycznego dorobkiewiczostwa. Gdybym tylko chciał.

Ba, gdybym chciał! Zamyśliłem się.

Myślałem…

Myślałem…

Przeszedłem do kuchni. W miejsce krzesła wstawiłem stół. Na blat, jak najbliżej okna, dałem krzesło. Między oparciem a okiennym skrzydłem rozpostarłem spodnie. Koszulę zostawiłem w świętym spokoju.

Przechadzałem się od okna do okna, susząc w przeciągu włosy…

Schły szybko. Właśnie je rozczesywałem, gdy powiało mocniej.

Spodnie znikły z oczu. Nie szkodzi, widocznie zsunęły się na podłogę. Zaraz podniosę.

Znów dmuchnęło.

Odwróciłem się. Koszula na pożegnanie machała przyjaźnie rękawem. Rzuciłem się ją łapać. Niestety, nie zdążyłem. Wychyliłem się przez okno. Właśnie zawisła na jednym z parkujących pod domem aut.

Wtedy dotarła do mnie naga prawda! Pobiegłem do kuchni. Tak! Spodnie leżały na dachu przybudówki, w podwórzu.

Czwarte piętro! Wysokie. Miasto! Magiczne. Piękne, lecz obce, pełne majestatu. Stroje w karocy, a ja ? starszy pan ? jeno w majtkach i sandałach…

Co robić?

Co robić, na Boga?!

*

Schodziłem z mego piętra jakby nigdy nic, w półmroku grzecznie pozdrawiając napotkanych mieszkańców. Postanowiłem wpierw odzyskać koszulę, niechaj okryje tors, od biedy gacie zasłoni, doda im charakteru szortów. W bramie zacisnąłem zęby. Raz kozie śmierć! Wyszedłem na ulicę krokiem normalnym, nieśpiesznym. Przechodniów było sporo. Dawałem do zrozumienia, iż nie czuję się adresatem ironicznych komentarzy.

Dotarłszy za róg kamienicy, dostrzegłem odjeżdżający samochód. Mój przyodziewek powiewał uroczyście niczym sztandar, uczepiony anteny.

Już nie byłem pogodnym, rozgrzanym słońcem turystą. Pragnąłem jak najszybciej osiągnąć podwórze, schronić się w jego czeluści i sprawnie ściągnąć spodnie z dachu przybudówki. Biegłem bokiem, zwrócony ku murom w nadziei, że jestem dzięki temu mniej widoczny, może i całkiem niewidzialny. Oczywiście rychło wpadłem na jakąś korpulentną jejmość, zezowatą, piegowatą. Wydukałem formułkę przeprosin. Niewiasta rozwarła szeroko ramiona…

Okrążywszy ciąg kamienic, zziajany znalazłem się na podwórzu. Przybudówka okazała się wyższa, niż to wyglądało z wysokości czterech kondygnacji. Wspiąć się na nią nie dałem rady.

Poszukiwałem drabiny.

Pukałem do kolejnych okien na parterze, wszelako bezskutecznie. Pojawili się jedynie dwaj policjanci.

Byli srodzy. Tłumaczyłem, że sklep, ławeczka, zwierzątka wszędzie… że przeciąg nagły, stroje w karocy… żem artysta pechowiec, malarz w gościach, miłośnik Przemyśla…

Nadszedł jakiś człek z drabiną. Ktoś inny wylazł na przybudówkę, zrobił kilka kroków po skrzypiącym dachu, ostrożnie, zanim uniósł spodnie w geście zdobycznym. Powrócił na ziemię. Naraz zauważyłem, iż wokół zaroiło się od gapiów i kibiców.

– Skąd wiadomo, że spodnie golca? A może moje? ? ozwał się piskliwy głos z balkonu na trzecim piętrze.

Policjanci utkwili we mnie wzrok. Ha! Niełatwo udowodnić prawo własności, gdy odzienie nowe, dopiero co pozbawione znaków szczególnych. Wtem sobie przypomniałem, że w sklepie dostałem resztę. Dwa grosze powinny wciąż tkwić w kieszeni wąskiej a przepastnej.

– W lewej kieszeni jest moneta. Dwugroszówka ? oznajmiłem.

– Pusta! ? policjant wywinął kieszeń. ? Niczego w niej nie ma!

– Pomyliłem się. W prawej będzie!

– Mataczy, panie sierżancie! Miało być w lewej! A nie było! Starczy! Czego jeszcze szukać? ? zapiszczało z góry.

Jednak policjant już gmerał w drugiej kieszeni.

– W prawej jest ? dobył monetę. ? Rzeczywiście jest.

Odetchnąłem.

– A widzi pan! Prawdę gadałem ? rozglądałem się z triumfem dokoła. ? Moje spodnie!

– Ale to jeden grosz! Nie dwa! ? orzekł policjant.

– Jeden? Tylko jeden? Toż, cholera, musiał mnie oszwabić ten facet przy kasie… w sklepie za winklem! Winien był dać reszty dwa grosze.

– Niech pan nie wierzy, panie sierżancie! Wszyscy robim zakupy za winklem. Tam nie szwabią! ? krzyknął ktoś zza pleców.

– Niby kto szwabi, jak przy kasie mój stary siedzi?! ? oburzyła się dama z balkonu na pierwszym piętrze.

– Mówiłam! To matacz! Oszust! Dwa to dwa, a nie jeden!

– Patrzcie go, turystę z Radymna!

– Albo z Jarosławia.

– Jeszcze gorzej! Z Rzeszowa się znalazł. Taż widać, jaki miastowy. Misterny!

– Właśnie, miastowy! Z Mojżeszowa, he, he…

– E, tam! Grosze zlicza! To centuś.

– Centuś i golec. Musi być z Krakowa! Krakusek!

– I zboczeniec! Zaczepiał mnie, napastował na ulicy!

– Jak zaczepiał?

– Bokiem. Znaki dawał. Pił do mej urody!

– Zgadza się! Wszystkie krakusy takie! Pijawki niedowarzone!

– Ludzie, mnie się coś widzi, że on jest centuś dla niepoznaki. Chce nas zmylić!

Wtem na podwórze padł cień. Słońce przesłoniła ciemna chmura.

– Właśnie! Ciemnotę nam wciska, cwaniak jeden! Znam ich, warszawistów!

– Okpią człowieka. Choć na grosz, a okpią. Taka natura…

– A kto im stolicę budował? No, kto?

– My budowalim!

– O to chodzi! Więc nie ma co franta spodniami nagradzać. Nie wartuje ich! Pałą takiemu przylać!

Policjanci niezupełnie panowali nad sytuacją. Naradzali się, czy nie ściągnąć posiłków.

– Bym mu dała pół spodni! ? wrzasnęła sąsiadka tej z pierwszego. ? Rozdzielę po bożemu, sprawiedliwie, jakem krawcowa!

– Druga połówka moja ? upomniała się lokatorka z trzeciego, ta piszcząca. ? Mi wiatr porwał z suszarki, w prawie jestem!

– Druga połowa pani, słodziutka ? przytaknęła krawcowa. ? Bym sobie tylko zamek zatrzymała. Za usługę. Sprawiedliwie.

Policjanci zgłupieli.

– Później będziemy dzielić, z protokółem. Teraz, obywatelu, nałóżcie dowód na siebie… zgorszenie siejecie! ? nakazali.

Włożyłem spodnie.

– Idziemy!

Poszliśmy. Ja, rękoma skrywając tors wciąż goły, między funkcjonariuszami.

– Gdzieście zamieszkali, obywatelu?

– Ot, tu. Ta brama. Czwarte piętro.

Spojrzeli na mnie, jeden z goryczą, drugi z niesmakiem.

– Taż trudno. Sprawdzimy!

*

Osiągnęliśmy zgodnie górę, zadyszani bez miary. Otwarłem drzwi. Wprowadziłem policjantów do środka. W mieszkaniu było czysto, przytulnie, jakkolwiek przeciąg dawał znać o sobie.

Przy oknie kuchennym na stole stało krzesło. Między krzesłem a oknem suszyły się spodnie.

W drugim oknie, tym od ulicy, wisiała koszula. Spokojna. Ufna. Na mój widok poruszyła rękawem radośnie.

Dodaj komentarz