«

»

SPACERKIEM PO PRZEMYŚLU

Świt nastał zachmurzony, wilgoć wisiała w powietrzu. Co prawda plany miałem bogate, jak na dzień świąteczny przystało, lecz cóż z tego ? długa włóczęga pozbawiona była milszych perspektyw. Postanowiłem odbyć spacer po mieście, którego wciąż jeszcze dobrze nie znałem. Przezornie ubrałem się na deszcz.

Pod domem spotkałem sędziwego jegomościa. Zgarbiony opierał się o laskę. Mimo zapatrzenia w dal i wyczekującej pozy sprawiał wrażenie śpiącego. Chyba wczoraj pod wieczór też tak stał. A może pomyliłem go z kimś innym? Ech, to przecież wszystko jedno…

? Padać będzie. Nawet młodemu nie warto z domu wychodzić bez potrzeby ? zagadnął niespodzianie cichym głosem, być może ckniło mu się. ? Dokąd pan dojść zamierza?

? Nie wiem, dokąd. Pójdę gdzie bądź ? wykonałem niezdecydowany ruch ręką. ? Przed siebie. Oby coś ujrzeć nowego.

? Mam propozycję. Korzystną ? spoglądał na mnie prosząco. ? Czy już pan zwiedzał…

Z zapałem, o który trudno go podejrzewać, starzec jął doradzać drogę, jak zapewniał, pełną atrakcji. Kuszenie obficie krasił smakowitym opisem.

Rzeczywiście, sugerowana trasa prezentowała się dość ciekawie, zwłaszcza że prowadziła przez część miasta oddaloną od śródmieścia, bardziej zieloną, niż szarą, kamienną. Znałem te okolice jedynie pobieżnie. Obiecałem zatem skorzystać z porady.

? O, to dobrze. Bardzo, bardzo dobrze. Wybornie. Miło mi. Nie pożałuje pan, nawet jeśli nieco pokropi ? cieszył się szczerze. ? Przy okazji… hm… mam prośbę ? przystąpił do mnie, ściszając głos. ? Chodzi o przekazanie informacji… nie, nie, nic skomplikowanego, kilka słów ledwie, znajomemu, na którego czekam i czekam. Już minęła godzina, dla mnie to wieki całe, bo jestem punktualny, obowiązkowy do przesady, a on nie nadchodzi… Nie nadchodzi, i już! Wyobraża pan sobie?!… Godzina, wieki całe… nie nadchodzi… Widocznie coś stoi na przeszkodzie, jednakże ani chybi spotkacie się w drodze. Ma kapelusz wysoki. Ze słomy.

? Czemu nie. Mogę panu pomóc ? entuzjazm przychodził mi z trudem. ? Co właściwie mam przekazać?

? ABO ABO ABECEDE ? wyszeptał z przejęciem.

? ABO? ? żachnąłem się. ? Co ABO?

? Po prostu ABO ABO ABECEDE.

? Pan żartuje? Ja? Komuś? Taką bzdurę? Śmieszne! A może to szyfr?

? Bynajmniej. Nie żart i nie szyfr. Nieśmiała prośba. Będę czekać na pański szczęśliwy powrót. Może pan z kolei zechce mi coś przekazać.

? Szczęśliwy powrót? Nie rozumiem.

? No, żeby pana nie zmoczyło zanadto. Chmury ani myślą odejść ? chwycił mnie za rękaw. ? Pan wróci, prawda? Niech pan powie, że wróci!

? Dlaczego miałbym nie wrócić? ? uśmiechnąłem się półgębkiem. ? Jasne, że wrócę. Za dwie, trzy godzinki.

? O, to dobrze. To bardzo, bardzo dobrze ? cofnął rękę. ? Po prostu wybornie ? oparł się mocniej o laskę i znów zapatrzył w dal. Wydawał się jeszcze starszy, niż uprzednio.

* * *

Wierność opisu została potwierdzona w naturze. Po kolei mijałem wzmiankowane przecznice, kapliczki, zadbane wille, chylące się ku upadkowi chałupki, studnie, pieski, koty, płoty i opłotki, szuwary, stawek, kacze stadko, na wpół spróchniały mostek, równie stare pudło wiatraka (zachowało się jedno tylko skrzydło). Po płytach piaskowca przeszedłem przez niemal wyschnięte koryto potoczku. Zostawiłem za sobą resztki bastionu, bryły sczerniałego muru. Dotarłem do sosny wisielców. Z gałęzi wzleciało ponure ptaszysko. Przebiegł po mnie dreszczyk.

Przy sośnie napotkałem obdartusa. Jako żywo przywodził na myśl polne strachy na wróble. To jemu właśnie niosłem wieść od starca. Twarz miał ledwie widoczną spod słomianej wiechy.

Podszedł pierwszy, bez wahania. Owładnęło mną zdumienie. Na krótko straciłem dech w płucach. Skąd zyskał wiedzę o mnie, jakim cudem?

Nadstawił pożądliwie ucha.

? ABO ABO ABECEDE ? wykrztusiłem niby obojętnie.

Wybałuszył oczy.

? ABO ABO ABECEDE ? spłoniłem się.

Milczał.

? Tak, ABO… ? już nie zgrywałem luzaka. ? No, chyba ABO… ? robiłem z siebie durnia, ot, co! Prawdopodobnie filmowały nas jakieś łobuzy. Ukrytą kamerą.

? NAMAKA MANAKA ? znienacka podjął decyzję, równocześnie wskazując palcem kierunek. Zamilkł.

? Co? ? teraz ja wybałuszyłem oczy. ?Kompletny wariat? ? stwierdziłem w myślach. ? ?Chyba że cudzoziemiec… albo artysta wtórny jakiś, postmodernista szukający rozgłosu… Ale nie… tu, pod tą sosną, taki obdartus… na sto procent wariat!?

? NAMAKA MANAKA! ? wyrwało mnie z zadumy. Głos przybrał groźne tony. Tym razem obdartus posłużył się całą ręką, nim ucichł na dobre.

Ogłupiały polazłem dalej, wielokrotnie powtarzając dla lepszej pamięci dziwaczne przesłanie wariata.

…NAMAKA MANAKA, NAMAKA MANAKA…

Podleciał wietrzyk. Akurat przechodziłem obok zarośli, krzaków czarnego bzu. Po drugiej stronie drogi widoki przesłaniała plantacja wysmukłych słoneczników. Dobiegł mnie szelest, w chwilę później poczułem na karku zimne, wilgotne dłonie. Struchlałem.

? NAMKA MAMANKA! ? wypiszczałem z siebie błagalnie.

? Co takiego? ? wychynął wysoki niczym tyka muskularny łysek. ? Niby jak? ? zachrypiał.

? MAMKA ANAMKA ? poprawiłem się szybko. ? Przepraszamko!

? Ja ci zaraz, trutniu, pokażę mamkę…

? OMAMKĘ!

? ?Onamkę?! ? palce mu się zmieniły w szpony.

? Wiem, już wiem! NAMAKĘ! Przypomniałem sobie: NAMAKA MANAKA! NAMAKA MANAKA! Tak! Na pewno!

? NAMAKA MANAKA, powiadasz?

? Słowo honoru! Proszę, bardzo proszę… naprawdę NAMAKA MANAKA, proszę uwierzyć…

? Masz szczęście, gamoniu! Dziś szafuję łaskami. Wyjątkowo. Taki dzień.

? Jestem panu wdzięczny. Bardzo…

? ORKO BORKO HUMORKO! ? przerwał zniecierpliwiony. ? Tam! Kapujesz? Tam!

? Kapuję. ORKO HUMORKO. TAM TAM!

? Jeśli nawalisz, skrewisz, dopadnę cię, ucapię za gardło, trutniu! Gamoniu! Robaczku! Zmiażdżę. Uduszę jak orkę borkę humorkę! Kapujesz?

? Ka… kapuję, proszę pana…

* * *

Wiatr przybrał na sile. Pomykałem z nim na wyprzódki, co sił w nogach, krztusząc się łzami rozpaczy. Już ja dokonam zemsty na dziadydze, tym spod bramy, z laską! Wrobić mnie bezczelnie w hordę takich szaleńców, dzikusów. Morderców! Pewnie jest hersztem…

…ORKO BORKO HUMORKO…

…ANIA MA NIA KALNA MANIA…

…TALAKAPAZAMANADAGAWABA…

* * *

…GLU GLU GLU GLU GLU…

* * *

Sytuacja powtarzała się kilkanaście razy, trudno nawet zliczyć, spamiętać, ile. Aż wstyd o tym mówić. Po prostu wstyd tak beznadziejnie ulec, oddać się w szpony bandy wariatów niczym zabawka, kukiełka jakaś.

Byłem już bliski obłędu, gdy nagle ujrzałem daleką zabudowę Przemyśla. Hurra! Wreszcie! Wreszcie koniec! Żadnego więcej GLU GLU! Koniec z ECIE PECIE!

…I nikomu o tym ani MRU MRU!

…Nikomu! Śmialiby się tylko kolesie… szydercy!…

* * *

? GLU GLU GLU GLU GLU ? zaglugotałem, gulgocząc przymilnie.

? Dziękuję panu. Wreszcie doczekałem… ? odpowiedział uprzejmie elegancki mężczyzna. ? ABO ABO ABECEDE.

? Było już, proszę pana. ABO było z samego rana. Na dzień dobry.

? Oczywiście. Wiem, że było. Było, jest i będzie. Proszę powtórzyć.

? BYŁO JEST I BĘDZIE.

? Och, nie to! Prosiłem o ABO ABO ABECEDE.

? ABO ABO ABECEDE.

? Doskonale… ABO ABO ABECEDE! Tak… pięknie pan akcentuje. Ktoś mówił już panu? Wybornie! Będą z pana ludzie! Ale najważniejsze: nie wolno zostawić tej wiedzy sobie, pod żadnym pozorem. Trzeba ją przekazać, jak najszybciej, z marszu! Pan wie, komu, więc nie muszę tłumaczyć. W przeciwnym razie pozostanie pan snem ? spojrzał mi w oczy głęboko.

Zaszumiało. Roztańczyły się korony drzew. Schowałem głowę w ramiona.

? Czasem nieźle dmuchnie, a uszu szkoda… tak, tak… ? sięgnął do torby. Chociaż była sporych rozmiarów, podróżna, dopiero teraz przykuła mą uwagę. ? Mam tu, o, kapelusz. Tegoroczny krzyk mody. Ze słomy… ? dmuchnął w rondo ? pszenicznej. Proszę przymierzyć. O, tak! Pasuje jak ulał! Mnie jest niepotrzebny ? dotknął swego borsalino. ? Aha, jeszcze jedno: niech pan się nie waży w drodze cofnąć bodaj o krok! Warto, doprawdy warto brać me ostrzeżenia poważnie ? odwrócił się i oddalił szybko, zanim zdążyłem zareagować. Znikł w tumanie pyłu.

* * *

Ledwie powłóczyłem nogami. Spełniając polecenia wariatów, nie zauważyłem, kiedy wiatr odegnał chmury. Miasto powinno się zacząć tuż, tuż, o rzut kamieniem. Powinno wystrzelić w niebo szlachetnymi murami, stromymi dachami za tą dąbrową, za tymi lipami, za tym najbliższym pagórkiem, lecz wciąż było dalekie, nieosiągalne, na kresach rozpoznawalnego świata.

Ścieżka, którą wskazał miły elegant od GLU GLU, ABO ABO, niespodzianie urwała się na gęstwie kolczastych krzaków. Co robić? Słońce kłaniało się już zachodnim wzgórzom, trzeba było podjąć jakąś decyzję. Lustrowałem krzaki z obrzydzeniem, ponownie bliski histerii.

Kaszlnięciem spłoszyłem jakiegoś zwierzaka. Krzaki drgnęły, a wtedy dostrzegłem w nich nieregularność, przerzedzenie sąsiadujące z zagęszczeniem, jakby ktoś przedzierał się tędy niedawno. Ruszyłem w jego ślady.

Dłonie omotałem rosnącym obok zielskiem. Niezdarnie uczyniłem znak krzyża. Zacisnąłem zęby. Rozgarnąłem pierwsze gałęzie, kolejne… ach, jakie sprężyste! Już, już wydawało się, że utknę na noc lub nawet na zawsze w tych potwornych chaszczach, gdy dojrzałem ażur ? prześwit nieśmiały, delikatny.

…gałęzie, kolce…

…na lewo, na prawo…

…gałęzie, kolce…

…na ostatnich kolanach…

…jeszcze jeden ruch, niżej nieco…

* * *

Wreszcie wolny! Uratowany!

Trawka!

Skwerek!

Akacja!

Pod akacją znajoma, przyjazna mi ławeczka. Kilkanaście kroków dalej zaułek; prowadzący odeń chodnik koślawy, wzdłuż muru szarego, w stronę mej kamienicy. W ostatniej bramie wsparty o laskę człowiek stareńki, zapatrzony w dal.

Postąpiłem krok.

Cofnął się, rozpłynął w mroku.

Dodaj komentarz