«

»

GAWRON

Ten sen zdobił me noce wielokrotnie, towarzyszył mi wytrwale niezależnie od tego, czy byłem u siebie, czy też w podróży dalekiej. Pamiętam go zatem doskonale.

…Bocznica kolejowa, łącząca stację przeładunkową z hutą metali szlachetnych Lucchini, przecina ni to ulicę, ni szosę, która wiedzie z mej wsi do Warszawy, na upartego też w drugą stronę. Do tego przejazdu, dziś już odartego ze złudzeń co do przyszłości i pozbawionego szlabanu choćby złamanego, zbliża się postać. Z oddali, wygląda jak człapiący gawron, z bliska bardziej przypomina stracha na gawrony. Pcha dziecięcy wózek starej konstrukcji, zdezelowany. Niskie kółka ledwie trzymają się osiek. Uwiązany do wózka biały kundelek z czarną plamą na grzbiecie drepcze obok bez protestów, z pokorą, łeb mając zwieszony. Postać jest niska, korpulentna. Na nogach nosi nadmiernie obszerne walonki. Korpus jej okrywa dziurawa ciemna kapota z wojłoku czy barchanu, ciepła, zimowa, a przecież lato tuż, tuż. Spod kurty wystają łachmany. Jeden, drugi, dziesiąty. Całość została przepasana sznurkiem. Na głowę postaci nasadzony jest blaszany kapelusz ? wiadro o przerdzewiałym denku, moszczone gazetami, z otworami tam, gdzie powinny być oczy i usta. Zawartość wózka to istne badziewie: kij od szczotki, druty, tektury, szmaty, sprężyny, stara miotła z wikliny i bańka na mleko.

Ze względu na bliskość huty w okolicy funkcjonuje kilka punktów skupu złomu. ?Pewnie tam ciągnie. Za bańkę, wiadro, druty i sprężyny otrzyma z pięć złotych, może więcej. Potem znów coś znajdzie, zawiezie sprzedać. I tak dzień po dniu…? ? komentowałem w myślach z niejakim współczuciem, obserwując scenę za przejazdem, po drugiej stronie drogi, więc z zachowaniem odpowiedniego dystansu, chociaż ani postać, ani pies nie zwracali na otoczenie najmniejszej uwagi. Nie byli skorzy do zaczepek. Nie istniałem dla nich…

Sen urywał się w chwili, gdy z ciekawości, czy kółka wózka skrzypią, czy nie, zaczynałem łowić dźwięki. Być może skrzypiały. Na pewno wiem to, że asortyment ładunku każdorazowo nieco się różnił, wymieniłem tylko stałe elementy wystroju.

Otrzymałem list. Informował o otwarciu w Warszawie wystawy fotograficznej, odręczny dopisek zapraszał na bankiet z tej okazji. Czemu zawdzięczałem owe zaproszenie, do dziś nie wiem. To prawda, posiadam kilka aparatów, dwa całkiem automatyczne, czyli z mego punktu widzenia niemal sprawne, lecz nie jestem entuzjastą fotografii; nieprzymuszony okolicznościami nie wykonałem w życiu ani jednego zdjęcia, tych zaś, które wykonałem, nie mam ochoty oglądać i nie wiem, gdzie się znajdują, może bytują nadal w aparacie. Nie pozowałem nikomu i nie utrzymywałem kontaktów towarzyskich z żadnym fotografikiem. Wątpliwe też, by któryś z nich mnie znał lub pałał chęcią nawiązania znajomości i wobec tego zechciał zaszczycić zaproszeniem.

Zaintrygowany pojechałem do stolicy.

Wystawa była poświęcona zimie. Białej. Pełnej śniegu i lodu. Jedyne ciemniejsze akcenty na fotogramach to gawrony na polu, na gałęziach drzew. Autorem zdjęć był dość młody człowiek o imieniu Michał. Jak na me upodobania techniczne nadmiernie rozwodził się na temat obiektywów, migawek, filtrów i przesłon, mimo to rezultaty jego pracy były nastrojowe i miłe dla oka ? ot, udana rejestracja uroków zimowej przyrody. Gratulując mu wystawy, zamieniłem kilka słów o zasadach kompozycji jednakich dla wszelkiego rodzaju twórczości wizualnej.

Później spotkaliśmy się kilkakrotnie, za każdym razem przypadkowo na ulicy bądź przy okazji innych wystaw, głównie malarskich. Podczas jednej z pogawędek Michał zaprosił mnie na weekend do siebie, to znaczy do S. Ponieważ dotychczas nie miałem okazji zwiedzać tego miasta, z wdzięcznością przyjąłem zaproszenie.

Jak się okazało, w S. mieszkał też wspólny znajomy, malarz, obrazów, zależnie od komentatora, przedstawiających lub nieprzedstawiających. Zwiedziwszy pobieżnie miasto, wstąpiliśmy do niego. Ucieszył się na nasz widok. Deczko wypiliśmy. Wpadło kilku miejscowych artystów; wszyscy rozluźnieni, nastawieni pozytywnie do świata, zdecydowani kontynuować spotkanie. Michał, który mieszkał na peryferiach, w ogrodzie za domem miał zwyczaj urządzać atrakcyjne ogniska. W lot pojął nasze oczekiwania i gotów był je z ochotą spełnić. Wyszliśmy naprzeciw zmierzchowi.

Po drodze mą uwagę przykuł jakiś architektoniczny detal, o ile pamiętam ? żelazne okucia balkonu dziewiętnastowiecznej kamienicy. Z ciekawości zajrzałem na podwórze. W tym czasie znajomkowie, przekrzykując się wesoło, zdążyli oddalić się na pięćdziesiąt metrów. Ruszyłem ostro do przodu.

Wkrótce opuściłem ulicę. Michałowa droga na skróty prowadziła przez park. Ogarnęły mnie ciemności. Trzeba było uważać pod nogi; kałuż nie brakowało. Kompani wciąż szli przede mną, lecz dzielący nas dystans się zmniejszył. Słyszałem wyraźnie poszczególne słowa. Coś ich śmieszyło.

– Hej! O czym mówicie? Poczekajcie!

Spłoszyłem ptaszysko. Uniosło się z łopotem, zataczając nade mną niskie, czarne kręgi.

– Przecież czekamy! Nie wlecz się!

– Stójcie, do cholery!

Musiałem paść ofiarą iluzji. Kiedy wygrzebałem się z parku na znów jasną ulicę, kompanów nie było. Ni widu, ni słychu! Rudy kot przyczajony pod słupem latarni, jedyna postrzegana tu istota, na mój widok miauknął i czmychnął z godnością.

Potruchtałem przed siebie, jednakże po dwóch minutach popadłem w zakłopotanie. Droga się rozwidlała. Jedna z odnóg prowadziła przez tory kolejowe, przy przejeździe wznosiła się ceglana wieża, zapewne nastawnia. W oknie u góry jaśniało. Po omacku ciasnymi schodkami wspiąłem się na szczyt budowli i otworzyłem drzwi. Zaspany dróżnik nie widział nikogo, żywej duszy, skądże! Nikt koło nastawni nie przechodził, snadź moi kompani musieli obrać inną drogę, której dróżnik nie ma w polu widzenia i czego wcale nie żałuje, bo i tak trudno podołać robocie.

Po obu stronach ulicy ciągnęły się szeregi niemal jednakowych parterowych budynków. Typowe przedmieście. Dom Michała był piętrowy, więc w perspektywie ulicznej powinien się wyróżniać. Po przejściu kilkuset metrów osiągnąłem koniec zabudowy. Chcąc nie chcąc zawróciłem, jeszcze uważniej przepatrując domy, w ciszy głębokiej nasłuchując śpiewów, okrzyków i stosownego rechotu. Niestety! Okna budynków ziały pustką, na dym z ogniska i na płomienie było za wcześnie. Za nastawnią skręciłem w drugą odnogę…

Minąłem ostatnie domostwa. Dokoła rozciągały się pola. Za nimi czerniały, przypuszczalnie, lasy. Na horyzoncie migotało światełko mniejsze od gwiazd wyzierających zza chmur rozległych. Byłem sam na tym pustkowiu, świadom dokonanego złego wyboru ? trzeba było kontynuować marsz tamtą jezdnią, nie bacząc na kres osiedla…

Tak, zbyt wcześnie wtedy zrezygnowałem! Zakłopotany musiałem przegapić za poletkiem jednym, drugim, zaraz za zakrętem, bo chyba był jakiś, kolejnych zabudowań, wśród nich domu Michała…

Dróżnik? Co dróżnik! Jak mogłem dać wiarę podejrzanemu świadectwu jego! Wszak był zaspany. Ocknął się, gdym drzwi otwierał…

Mimo rozterek parłem do przodu. Szczęście w nieszczęściu, żem w niezłej kondycji, że nogi niosą. Czy do Michała trafię kwadrans wcześniej, czy później, nie gra roli. Ognisko dopiero się rozpala, dzięki obfitemu zaopatrzeniu trwać będzie długo. Znając wytrwałość malarzy ? do świtu. Zresztą pierwej mieliśmy z zagajnika opodal gałęzie ściągnąć.

Wtem na wprost siebie ujrzałem ciemny kontur. Znieruchomiałem. Zbliżała się postać niewysoka ? gruby, pchający wózek gawron. Stawiał miękkie, ciche kroki nogami obutymi w olbrzymie walonki. W świetle księżyca łyskało blaszane wiadro. Rozróżniłem kapotę grubą, a jakże, i miotłę. Obok pies niewielki człapał z nosem przy ziemi. Minęła mnie zwolna, nie zaczepiając. Nie istniałem dla niej. Wózek, od razu to wychwyciłem, przy każdym obrocie ośki wydawał jęk monotonny. Nie nazbyt głośny, jednak rozpaczliwy. Sam nie odezwałem się ni słowem, z zaskoczenia, obaw licznych, acz nieokreślonych.

Odczekałem dobrą minutę, aż postać rozmyła się w mroku.

Należałoby wracać do towarzystwa. Z pewnością oddaliłem się więcej, niż kilometr, półtora. Lecz jak mi zawrócić? Wkrótce bym ją doszedł! Może zaczaiła się na mnie w przydrożnych zaroślach? Ani chybi jest nienormalna. Nie wiadomo, co takiej strzeli do wiadra. A jeśli zagada, co wtedy? Przecież wędrowcy zazwyczaj pozdrawiają się grzecznie, wypytują o drogę albo o cel w życiu. Co wtedy? Tak muszę postępować, by przypadkiem w komitywę się nie wdać, nie zaproponować asysty, wspólnego pchania wózka. Oczywiste jest jedno ? niebezpieczna to postać i nieobliczalna. Strach pomyśleć, czym się może skończyć takie t?te-?-t?te w ciemnościach, na odludziu. Jeszcze mi wiadro przekaże, na łeb nałoży…

Zerwał się wiaterek, nadciągały znów chmury. Ruszyłem, na wszelki wypadek z duszą za pazuchą. Nadzwyczajna czujność stanowiła jedyny mój atut, oręż w czekającej batalii. W walce o przetrwanie.

Jednak, o dziwo, nie spotkałem jej wcale. Przy nastawni skręciłem. Po lewej stronie bez trudu żadnego rozpoznałem dom Michała. Stał piętrowy, czwarty czy piąty w szeregu! Jak mogłem przegapić go uprzednio, dwukrotnie obok przechodząc! Niebywałe! Po prostu niebywałe! Słychać było głosy dochodzące z ogrodu za domem, pachniał dym, tańczyły lekko chwiejne cienie drzew rosnących wzdłuż ulicy.

Jak się zgubiliśmy? Trudno orzec. Koledzy mieli świadomość, że idę tuż za nimi. Słyszeli me kroki, jęki i sapania. Widzieli, jak wynurzyłem się z mroku parkowego. Rozśmieszył ich, złośliwców, mój rzekomy przestrach na widok kota. Potem nagle znikłem im z oczu, lecz nie przejęli się zbytnio. W tym zdegenerowanym środowisku każdy, kto nie dźwiga wspólnych flaszek, cieszy się nieskrępowaną wolnością. Poza tym cóż niemiłego mogło mnie spotkać? Dyć to Skierniewice. Bezpieczna okolica. Wyjątkowo spokojna. Ostatnie uliczne morderstwo zdarzyło się, zaiste, dawno temu. Przed tygodniem.

Uznawszy te wywody za mało dowcipne, zbyłem je milczeniem. Postanowiłem zdać relację z mej przygody.

– Czekaj! Baba z wiadrem na głowie, powiadasz? Niesamowite! Absolutnie niesamowite! ? Michał nie krył zaskoczenia. ? A wózek? Był wózek? Był pies? Taki mały, biały? Miotła była?

– Była! I wózek, i pies… wszystko było. Zaraz, zaraz! ? ucapiłem Michała za rękaw. ? A ty skąd to wiesz? Znasz ją? Niby jakim cudem! Przecież…

– Nie, nic takiego ? Michał przerwał podekscytowany. ? Sen. Sen mi się tylko przypomniał. Często mnie nachodzi. Głupi bardzo. Właśnie z babą w wiadrze na głowie. Rozumiesz: baba, wiadro, miotła, kije na wózku, bambetle, no i pies. Na drodze.

– A wózek? Co z nim? Skrzypiał? Jęczał?

– Może tak, a może nie. Zbyt wcześnie się budzę… Ale dość już. Lepiej zmienić temat ? ziewnął. ? Nie lubię, nie znoszę opowiadać snów własnych ani słuchać cudzych. To brednie wszystko. Głupoty ? stuknął się ze mną kielichem i odszedł podrzucić drewno do ogniska.

Komuś przypomniał się kawał. Zebrani wybuchli śmiechem. W beztrosce pobrzmiewała nuta posępna, chrapliwa. Gawronia. Z daleka niósł się jęk tłumiony.

Dodaj komentarz