«

»

JA, KAMIEŃ, PARADYGMAT POLA

Na górze wszechświata
zerwał się późnym latem
zerwał
wicher
nagły
i uniósł mnie z grani.
Zrazu hen nad obłoki
wysoko
za gaje
zielone
rzeki
pełne
a potem
już niżej i niżej
wciąż niżej
aż na ziemi jałowej
w polu szczerym przy miedzy
mnie
ziarno kamienne
syty wrażeń zostawił.
Sam podążył ku łąkom nad rzeką
jednakże
wmyślony
w przestworza
po kilku porywach
się rozwiał.
Powędrować pragnąłem
powędrować przez pola
ale lotem zmęczony
z miedzy się osunąłem w miękisz skiby
wilgotnej iżby zyskać siły.
W cieniu iwy przygodnej
przylgnąłem do grzędy.
Rodziłem się z ziarna
rodziłem kamieniem od razu spękanym
w ziemi rozoranej
w pośpiechu u miedzy
nierozpoznany
niewygarnięty
i
niezbyt uważny
nie wiedząc też
kiedy
nad splotem korzeni
wrosłem w pień
między
korę
a
próchno
serdeczne
w
tożsamość
wierzbową.
Mocno stałem na polu.
Stałem wierzbą z kamieniem
osobliwym w sercu
u nogi wzrastając ku niebu
chmurnemu
siwemu od zmartwień.

Ach!
Sięgnąć po niebo!

Gdy sięgałem go niemal
głodny pochwał
próżny
mało kto
się przyglądał mnie wierzbie z uwagą
mało kto
zechciał wesprzeć choćby dobrym słowem
trudy kamienienia
pod wysokim niebem.
Czaił się
krążył
aż podbiegł lis wścibski
i jął węszyć wściekle. Przystanął.
Kitą
głownią płomienną
w okno boga pól machnął.
W przestrzeni nade mną rudy grom eksplodował
a we mnie
a we mnie aż serce
do reszty zdrętwiało
zdrewniało
spłakało się z bólu
zanim sczezło całe
kamień się poruszył
od chwili narodzin popękany drobno
od żaru sczerwieniał
poczerniał i skruszał
w procesie rozpadu na zawsze.
Tamten dzień misji w polu
noc czat na miedzy
jako lis chciałem prześnić
aż do pierwszych ptaków
nie przy skrzydłach rano
byle tylko zdążyć przed czasem swym śmigłym
niczym rude światło.
Nie udało się.
Nie zdołałem spisać tej historii dokładnie.
Byłem bardziej
śniony
zaklęty
nieodgadniony
niż podniebnie polny
płomiennie wierzbowy.
Jeśli mógłbym dzisiaj mieć ów sen na nowo
prześniłbym go wiernie
może prócz momentu
w którym kamień nad pole przeorane wyjrzał
żeby wiatr móc wskrzesić
jak ptak z nim ulecieć na szczyt góry świata
omieść ją z kurzu raz jeden lotkami.
Jednak jakieś pole i tak być musiało
iżbym mógł bodaj pyłkiem zaistnieć
z pożogi.
Mrok.
W nim płomyk gasnący przez oczy.
Oddech pól wilgotny.
Wyobraźnia z mozołem trzymana na wodzy.
Czekam
na znak
dobry.
Teraz?

Teraz?
Może
teraz
właśnie?
Stygnie
stygnie lawa chwili objawionej.
Naznaczony stygmatem kamienia przysypiam.
Polny bóg mnie wzywa.
Drogą wśród skowronków wędruję ku miedzy.
Jest wierzba.
Ja przy niej straż pełnię honorem.
Nie obwiniam siebie o nadejście wiosny.
Nie mam żalu o pole
że puste zakwitło kamiennym spokojem.
Nie mam w ogóle żalu
że kamień mną zakwitł z widokiem na wiosnę
wszelako gdy wiosna
latu
odda wiano
z żałości
on pęknie.
Kiedyś lis się zatrzyma przy
polnym kamieniu z żagiewką
by zmówić modlitwę o pożar.
W niebiosa wpatrzony
płomienny
wytrwały
będzie
wyczekiwać

na górze
świata
jemu
należnego
zerwie się
z uwięzi
wiatr
z nagła
zgłodniały.

Dodaj komentarz