«

»

O NIEUŻYTKU Z BAŁTYKU

Pewien śledź spod Łeby
był niemy i głuchy
na wszelkie potrzeby,
przeto śledził śledziony swej głośne odruchy
płetwą i skrzelami.
Gdy pojął rady
starej dorady,
pełen niepokoju popłynął
do medyków
weterynarzy,
co,
mówiąc między nami,
było całkiem chwalebne,
albowiem rybom z Bałtyku
mało dbałym o zdrowie
rzadko się zdarzają kontakty z lekarzami,
lokalnym zaś śledziom wręcz wcale.
Jednakże nasz bohater
cierpiał na zaburzenie
błędnika prostaty
niebywale.
Dodatkowo był ślepy,
przeto mylił wciąż drogi
i po wodach krążył.
Wreszcie dotarł pod wieczór
aż do stoczni gdańskiej.
Tam w suchym doku,
częściowo po dobroci,
częściowo z fantazji ułańskiej
chciano mu wyciąć skrzela,
a w ich miejsce przyspawać
mostek kapitański
oraz jakieś stelaże
i wstawić bodaj ze dwa wiosła.
Ale śledź wielce nudził.
Zgłaszał coraz to nowe protesty,
w ogóle udawał osła
przez długą noc
całą,
niestety.
By go nauczyć szacunku dla ludzi,
po tych ekscesach,
gdy nadeszło rano
sprawiono zeń filety,
z filetów salami na eksport,
które dla pewności zapuszkowano.
Taki był koniec śledzia spod Łeby,
głuchego nawet na gdańszczan potrzeby.

Dodaj komentarz