«

»

NAD RANEM

Ach! Ileż tu skrzydeł wokół mocnych, nośnych
na błękit,
na mrzonkę,
na sen lekkobiały!
Byłoby dobrze przyswoić je sobie, przynajmniej wzrokiem ogarnąć
raz wszystkie, lecz ich nie osiągnę
przecież.

Z lękiem,
uwagą wczuwam się w grę nocy.
W jej nieodgadnionych wzgórzach
słyszę trzepot delikatny niby ciszy pokłosie.
Milczeniem
tchną jednak dalekie wulkany.
To one kształt dzwonu nadają
ustom.

Okno.
Drgnęło światło pod szklaną powieką.
Nie dając mi zgody na odejście w drogę,
po chwili uskrzydlone w te pędy odbiegło.
Pojąwszy, iż nie zdążę nawet na cokolwiek śnionego,
zostałem bez śladu
protestu.

W ucieczce światło potrąciło wulkan.
Tknięty do żywego się ocknął,
obraził naturalnie, jak to on potrafi.
Teraz przez usta, otwarte usta dzwonu
jego wielka uraza podpełza do gardła
i do płuc przenika. Atakuje
serce.

Wtem zalewa mnie jasność, dzienna lawa strachu.
Krew wiąże i ścina.
Nie podejmę, rzecz prosta, żadnych zgubnych działań.
Myśli chowam głęboko i zamykam głowę, żeby przetrwać, przetrzymać,
co nadejdzie nagle ? już to wybuch wulkanu, już ust zatrzęsienie.
Czekam półbłękitny.
Czekam na wpół biały.

Dodaj komentarz