«

»

ŚWIADOMOŚĆ

Zmrok… czyha…
W kącie zmrok się przyczaił
z zagaszonym pod maską prawdziwym obliczem,
chcąc światło znienacka za poły ułapić.
Cisza… czyha…
Falą nieobliczalną zacznie do mnie podpływać,
by straszyć, ciemiężyć, biała cisza za ciszą.
Okno… czyha…
Okno, chwilowo skrywane w firanie,
w dzień upatrzy, wychwyci, być może posiądzie
widoki na żywioł rozgwarny i barwny.
Dzieje… za oknem…
Ach! Ciekawie się dzieje w ogrodzie za oknem;
trwa właśnie w nim feta
? wiośniane kwitnięcie jabłoni.
Gdzie gałąź za szybą wpatrzona w me życie,
przy liściu narożnym zwiniętym w rulonik,
zgiętym niby rogal na modłę lunarną
siadł motyl rusałka.
Rozwarłszy na cześć mą szeroko skrzydełka
? baldachim dorodny, tęczowy jak znamię,
tajemny znak w oknie
? łka zlekceważony, samotnie,
aczkolwiek z poczuciem dosytu,
wielką dumą w duszy,
wszak zmodyfikował podłoże teorii Edmunda Husserla.
W swej ?Fenomenologii wewnętrzno-osobnej
świadomości czasu w symbiozie z logiką
i zdrowym rozsądkiem? po latach rozmyślań,
wykluczywszy jaja, zdołał czas podzielić,
rzecz jasna świadomie, na cztery zaledwie kardynalne ery:
? larw, czyli gąsienic
? gromady poczwarek
? elity motyli
? motyla jednego (oczywiście niego).
W tej zaś ostatniej nad wyraz rozumnie,
snadź z emfazą miłą, następujące wyszczególnił fazy:
? przed ciszą
? mikrofal pozornej a ułudnej ciszy
? wezbranych już srodze fal ciszy właściwej
? fali kulminacyjnej ciszy głębokiej,
zniewalającej tak duszę, jak ciało od czułka
wskroś głowę i tułów niemal po abdomen
? fenomenu zmierzchu (lub inaczej zmroku),
wreszcie, na koniec:
? po niewiadomym, co jest nieuchronne.
Zmierzch sobie cenię, choć gubi w nim urok
i piękno, zalety przeróżne lazur ponad głową,
jakkolwiek on tylko wciąż szczery
do bólu między błękitami, dlatego niebo jego
akurat spośród nieb wielu z reklamy publicznej
i ofert prywatnych traktuję jako twór
czy byt do przyjęcia możliwy
(fałszowany w miarę, dość łatwo dostępny,
bo w stałej dostawie).
Jeśli zmierzcha w porę, nie czuję przeważnie
najmniejszej potrzeby rozliczania słońca
z żarliwości dziennej, żartowania z niego
ni pokusy żadnej, żeby schlebiać nocy,
gdy stąpa dla kurażu ze świecą oliwną,
świadectwem rozwagi, i klaskać przymilnie
pogrążonym w marazmie kiczowatym gwiazdom.
Lepiej się rozmarzyć.
Oto pies półślepy w niebo się rozszczekał
? swój los dobry zgubił i ogonem zgrzeszył,
merdając nie w porę. Sprawdzonym sposobem
przyzywa Syriusza do nogi z animuszem,
lecz grzecznie. I również z pokorą. Oblizując się.
Oto wiatr do drzwi się dobija głośno a bez powodzenia.
Ze złości świszczy na postrach w kominie,
łokciem szturcha sosnę, ta aż trzeszczy w trwodze.
Oto z ostoi ptactwa w puszczy wiekowej
przybył młody puszczyk. Na dach lekko osiadł
pomroku spragniony i gdera.
Gołębie zraził sobie do głębi tępotą umysłu.
Obecnie, kontent, z kociej mordki spija,
zupełnie bez sensu, obietnicę mordu.
Oto tam, gdzie podwórzec resursy szoferów
?Pod Ogromnym Wozem? o północy na skrzypkach
czardasza na czasie ?Ad Alpham pulchrae Ursae Minoris?
Cygan stary gra z klasą bardzo rzewnie, słodko.
Przeganiany przez stróża powraca uparcie.
Oto samowola myśli o chwilach spędzanych
onegdaj nad rzeką ? ta i dziś płynie,
nieporządek, zamęt, nawet chaos czyniąc,
nanosząc muł, żwirki, a także kamienie
na wspomnienia delikatne, ich okruchy, strzępki.
Żeby pamięć wysprzątać,
artefakty zbędne, miazmaty usunąć,
żeby entrée nocy czystość oznaczało,
jak też ciszę przyjazną, muszę zawrzeć oczy.
Rzeka…
Ach, rzeka…
nocą rzeka płynąca!
Nie znam jej postaci, ledwie czuję inność podobną do twojej:
? pukle włosów szemrzą
i skrzą jak listowie brzozowe na wietrze
? mowa pachnie chłodem
? wzrok wiruje wolno…
oczy niczym parasole roztańczone w deszczu,
niczym światła uliczne wyrosłe z nadziei,
iż dam radę przynaglić stary dzień do skonu.
Dłuży się zmowa włosów, kombinacja splotów
jak witki brzóz wiosną, nadal można podglądać
maskaradę oczu, numer popisowy;
gdzie nie spojrzeć w górę, już rosną ognie,
iżby z żagwi skalnych rozrzucać czar wokół.
Góra…
Ach, góra…
wędrujący kolos spętany łańcuchem moich niemych nocy!
Do snu się przybliża w nieporadnym pląsie
i jakby z obawą, że zbyt wcześnie dostrzegę
jej wieże w linii horyzontu.
Zaszłym na oczy kamiennym uśmiechem
więzi dzień mijający w magazynie cieni,
a sama strojna w blaski księżycowe,
pióropusze z cekinów srebrno-złotych, świetlistych,
proponuje towarzystwo swoje obiektywnie zmyślone,
bezmiernie dalekie, pryncypialnie obce, kapryśne i dzikie.

Góra i rzeka… a ty, krótka nocy?
Pozostawisz amulet, co pozwoli cię gościć wśród marzeń
(z pewnością tu kiedyś dzień nowy zaświta)
i da siłę nosić wór z tęsknotami.
Zbudzony nie spytam, kim jestem,
nie jestem, skąd, dokąd, czy w ogóle gdziekolwiek ruszyłem.
Zawierzę melodii; ta we mnie od serca
? zabije tym śpieszniej i mocniej,
im prędzej motyl, nocny motyl wczepiony
w czerń loków i warkoczy dolin odleci,
wtopi się w orne bruzdy nieboskłonu mrocznego
lub pechowo we włosy daleko zbłądzonej komety.
Rzeki opływanie…
Ptaków oskrzydlanie…
Listków odrywanie…
Góry odgarnianie…
Czasu oddawanie…
Siebie omijanie…
Gdy motyl,
z bezprzykładną odwagą szarżując na gwiazdy,
rozpłynie się w niebie, do ust zbliżę talizman,
tedy tęcza, wyzbywszy się wstydu barwnego,
w objęcia me wpłynie jak góry wierzchołek ? z obawą.
Co potem nastąpi?
Tęcza się przekształci w muszlę wypiętrzoną.
W absolutnej ciszy przyjmie kołysanie dłoni.
Wyjdę na drogę przy domu.
Z kieszonki koszuli na piersi dobędę psią gwiazdę.
Nią rzucę w szlak mleczny; tam patrzą żeru
przegłodzone oczy niezliczonych sępów i szakali nocy.
Teraz jednak zza góry cisza spływa dla mnie
specjalnie przeznaczoną a zwycięską falą;
tak zmierzch się zaczyna. Liści jabłoni
i motyl rodzi domniemanie, że noc będzie w pełni,
wiarygodnie skrzydlata, z jarzącą się rzeką,
z górami, lampionami, tobą i twym światem,
a on, zmrok mój, będzie jak motyl.
Będzie jak motyl…
Będzie mi katem w kącie przyczajonym.

Dodaj komentarz