Ulica
? leksem… Moja ulica, względne pojęcie, obiektem się staje
z każdym wejrzeniem, zrobionym w nią krokiem. Jej dzieje
powszechne to panopticum pokrętnych tropów zwierząt i ludzi,
kałuż i garbów w cerze kolein, i wietrzni, co śmieci z listowiem
znów prosi do walca w światłocień.
Nie zna ulica swej innej historii niż we mnie minionej.
Ulica
szeroko mi oczy rozwiera. Nie chcę udawać, iż noc oko wykol,
sen twór księżyca, deszcz, bo parasol, stare zaś domy niby-brzydotą.
Starczy, że ślepy się zdarza jej wylot. Po ciemku od razu
poznaję pod butem tutejszy grunt miałki, piaszczysty,
a przestrzeń nakłaniam do zwierzeń intymnych;
słów bałamutki szeptem, ulicy, na dobrą sprawę omal nie słyszę.
Ulica
dla mnie nie lada strojnisią:
brama kolczykiem w urwanych zawiasach,
psi cwał podłuż płotu, kocura czerń w poprzek, wino wisiorem
parkanów na dziko, wśród sosen modrzew, sroki obłoki ? w wodnistym
błocku uliczne oblicze, kolekcja zmarszczek.
Do dna wyżłopie bajorko ulica, grozę bez zwłoki obsypie pyłem.
Ulica
gnozy w mit się przemienia, złożony wachlarz oczekiwania,
gdy wzrok zmyli drogę, kroki przeminą.
Epizodycznie kaprys, przypadek czy dłoń miłosierdzia róg jej najdalszy
witką prześwięci, mnie na niej wspomni, do ruchu skłoni,
choć niewykluczone, że myślą przewodnią inna ulica
lub w innych realiach cudzej ścieżynki ja odmieniony.
Ulica
ta jest… ulicy tej nie ma. Nie tworzę iluzji, nie słucham mamidła,
więc oddać się mogę antycypacji, oczekiwaniom
zbawienia w ciszy złożony godnie, wygodnie, zgrabnie jak ma
ulica, w której cień tylko, mrok tęgi strachem.
Lęk ten wiatr zgoni w smętne regiony wina ogrodzeń;
ono, ozdobne, nie zdoła nikogo, mnie nawet, zbawić